sobota, 24 grudnia 2011

Św. Mikołaj w Neapolu

Z okazji Bożego Narodzenia przedstawiam parę neapolitańsko-świątecznych migawek:

Kopuła Galerii Umberto I w świątecznym wydaniu

Panowie wciskacze badziewia

Quartieri Spagnoli - dzielnica Neapolu z okolic portu

SantaSmerfy z helem

Kolejny pan sprzedawca badziewia

Mikołajowe opaski w ilości za dużej (czyli badziew;)
Wesołych Świąt :)

niedziela, 20 listopada 2011

Pizza napoletana

Niekwestionowaną atrakcją Neapolu jest pizza. Oryginalną piecze się zaledwie 60-90 sekund w piecu opalanym dębowym drewnem. Jest bardzo cienka, ale posiada powierzchnię odpowiednią dla głodomora - musi wystawać poza standardowy talerz. Wytwarza się ją z lokalnych składników: mąki typu 00 (bardzo drobno zmielonej), odpowiednich drożdży, pomidorów z okolic Wezuwiusza (San Marzano), a takżea sera - Mozzarella di bufala campana

Pod Da Michele kolejka rozpoczyna formowanie!
W Neapolu restauracje, knajpki oraz okienka na wynos serwujące pizzę z tradycyjnych substratów opatrzone są numerkiem i zapewne znajdują się na jakiejś specjalnej liście. Okazuje się jednak, że samo użycie lokalnych produktów nie zawsze wystarcza, gdyż nie w każdym numerowanym miejscu pizza jest smaczna. Może to zabrzmi jak reklama z niskim budżetem, ale ważna jest receptura. A propos - pizza musi być wyrabiana, a już na pewno formowana ręcznie. Co do samego przepisu - widać właśnie z tego powodu do pizzerii z najdłuższymi tradycjami ustawiają się najdłuższe kolejki.

Jednym z takich miejsc jest Da Michele - Neapolitańczykom zapewne kojarzy się z długoletnią tradycją, reszcie Europy, a nawet i świata z filmem, w którym zagrała Julia Roberts (Jedz, módl się, kochaj). I być może z długoletnią tradycją. Sami właściciele chwalą się wizytą ekipy fimowej poprzez ogromne zdjęcie na środku pizzerii. Na fotografii uśmiechnięta Aktorka z pokrojoną pizzą. No właśnie - pokrojoną. Okazuje się, że w neapolu pizza w kawałkach jest dla zachodnich frajerów ;) Prawdziwy Włoch w trakcie jedzenia rwie swoją pizzę na kawałki, zwija trochę jak kanapkę i w takiej formie pakuje ją do ust.

W Da Michele serwuje się jedynie dwa podstawowe rodzaje pizzy - Margheritę i Marinarę, jak mówią, bez żadnych zbędnych śmieci (czyt. dodatków), które wcale nie pomagają w docenieniu prawdziwego smaku pizzy (tym razem to cytat ze strony pizzerii, nie kolejna wstawka z taniej reklamy mojego autorstwa).

Margherita zawiera pomidory, mozzarellę, bazylię i oliwę. Jej nazwa wzięła się od imienia włoskiej królowej  - aczkolwiek jeśli chodzi o szczegóły pizzowej historii słyszałam już dwie wersje. Pierwsza głosi, że była to zwyczajnie ulubiona pizza Margherity Sabaudzkiej (w oryginale: Margherita Maria Teresa Giovanna di Savoia). W innym miejscu przeczytałam, że została przygotowana  po raz pierwszy z okazji wizyty królowej w Neapolu. W zasadzie obydwie wersje się nie wykluczają. W każdym razie wszystko sprowadza się do tego, że trzy główne składniki: pomidory, mozzarella i bazylia swoją kolorystyką nawiązują do barw włoskiej flagi.
Marinara jest nieco starsza od Margherity i nie może się obejść bez pomidorów, czosnku, oregano oraz oliwy. Wcale nie zawiera owoców morza - jej nazwa wzięła się stąd, że przygotowywała ją żona neapolitańskigo marynarza (la marinara).

Wracając do głównego wątku: mimo prostego kulinarnego repertuaru w godzinach lunchowych Da Michele jest oblegana przez tłumy.
Masę złożoną z żarłocznych Włochów i odrobiny turystów przyjmuje jeden jedyny kelner, który ma oczy dookoła głowy i ucho na wysięgniku. Usłyszał zamówienie złożone pod nosem, z rezygnacją - myśleliśmy, że i tak od dawna nas nie widzi i nie słucha. Zapewne również dzięki niemu (nie umniejszając ekipie pizzermanów) rotacja w knajpce jest tak sprawna. Tutaj nasuwa się standardowe polskie pytanie: ciekawe ile zarabia. A przy kasie dalej siedzi TEN Michele, syn założyciela pizzerii.

Margarita w Da Michele. Nieostra, ale Zenitem ;)

Muszę jeszcze dodać, że najsłynniejsza neapolitańska pizzeria wygląda jak bar mleczny - białe kafelki, zużyte czteroosobowe stoliki, proste krzesła i obklejona szyba między częścią jadalną, a kuchnią. Oczywiście nad piecem widnieją typowe lokalne dodatki w postaci podobizn świętych.

Właściwie czyta się da miszel czy bardziej po włosku, da mikele? Odpowiedź podsunął pan ze sklepu z Limoncello, który poinformował mnie i mojego Konrada, że da miszel to jest w Paryżu i serwuje pizzę za 40 euro, a w Neapolu jest da mikele, gdzie pizza kosztuje 4 i na dodatek jest lepsza.
Grunt to włoska (całkowicie uzasadniona) duma!

Oczywiście świat (ani neapolitańska pizza) nie kończy się na Da Michele. Na pytanie Gdzie byłeś na pizzy? już nie raz usłyszałam odpowiedź: Chciałem do Sorbillo, ale była kolejka na 40 osób.
O ile nic nie pokręciłam, pizzeria Gino Sorbillo ma już prawie 80 lat, a jej założyciel (Luigi Sorbillo) tak samo jak na pizzy skupiał się na potomstwie - doczekał się ponad dwudziestorga dzieci. Właśnie dlatego aż do dziś w lokalu oprócz dwóch klasycznych wypieków, można spróbować 21 innych - nazwanych imionami jego potomstwa.
Pizzeria Sorbillo jest czynna tylko podczas pranzo (wczesnym popołudniem) i wieczorem, od godziny dziewiętnastej/dwudziestej. Najlepiej jest się tam zjawić właśnie w okolicach otwarcia. Później jest się skazanym na dwugodzinne picie wina w przed wejściem od restauracji.
Inną możliwością jest pizza na wynos. Jeśli chodzi o Sorbillo, nawet na tę opcję trzeba trochę zaczekać. Jednak jest w okolicy parę okienek (znaczna część działających przy normalnych restauracjach), przy których czas oczekiwania jest znacznie krótszy, a pizza ciągle pyszna.

Gazeta po pizzy.

W ten sposób wylądowałam pod kościołem z pizzą z Decumani, dokładniej ze swoją pierwszą w życiu Marinarą. Była pyszna, ale mimo wszystko wolę Margheritę. Chyba potrzebuję na pizzy jakiegoś białkowego produktu w postaci sera, chociaż z drugiej strony śmiesznym doświadczeniem było pożarcie całego ząbka czosnku znajdującego się w centralnej części mojej kolacji.
W pizzowym okienku można upolować także coś na kształt minipizzy (na przykład w Di Matteo). Pizzę taką jest składany i zawijany w firmowy, gazetowy papier. Na początku byłam trochę zawiedziona wysoką estetyką opakowania, bo pizza z gazety kojarzyła mi się raczej z żulerskim produktem owiniętym w resztki La Repubblica, ale po zjedzeniu całości jakoś się pogodziłam z wysoką estetyką papierka.

Jeśli chodzi o samą restaurację, cechą charakterystyczną Decumani jest telewizor na środku głównej ściany. Właśnie ten elemet sprawia, że podczas meczu lokalnej drużyny (SSC Napoli) wśród neapolitańczyków liczy się tylko ta pizzeria.

Jeszcze jedno! Będzie mi bardzo smutno jeśli nie napiszę, że we wcześniej wspomnianym Di Matteo (tym razem w restauracji, chociaż też i w okienku), można dostać przepyszną pizzę biancę. Zamiast pomidorowego sosu znajduje się na niej coś na bazie mleka i w połączeniu z szynką daje nieziemski efekt! Podobno restauracja ta słynie też z najlepszej pizzy fritty - typowo neapolitańskiej potrawy. Jest to pizza, która jest składana na pół i smażona w głębokim oleju. Połączenie ilości tłuszczu i jej rozmiarów sprawia, że ciągle nie wierzę w to, że da się ją zjeść samemu na jeden raz.

Typowe neapolitańskie śmieci - zwracam uwagę na stertę białych popizzowych pudeł ;)

Tak w ogóle mam wrażenie, że mieszkańców Neapolu bardziej obchodzi pizza niż polityka. Kiedy mówiło się o upadku Włoch czy odejściu Berlusconiego, na południu dalej dyskutowano o tym co by tu zjeść na obiad. Siłą rzezczy wątki te czasem się spotykają - i nie chodzi tylko o pizzerię, która przyjęła nazwę Del Presidente po tym jak najadł się w niej Bill Clinton. Wyrazem niezadowolenia stała się chociażby wysoka cena pizzy dla polityków, powstawały też dania na cześć nowych nadziei Włoskiego Narodu.

Pizza, pizza über alles! ;)

czwartek, 17 listopada 2011

Na żywo z Neapolu

W międzyczasie pozwolę sobie zacytować mojego Konrada ciągle przebywającego na neapolitańskiej obczyźnie:

Jak powinna wyglądać promocja sklepu z ciuchami: zamiast manekinów, tancerki w ubraniach ze sklepu - jedna super ładna, reszta już nie, gibią się jak striptizerki ale ciuchów nie chcą zdjąć (szkoda), do szyb przyklejeni faceci z językami na wierzchu, do tego DJ gra muzykę na żywo, przed sklepem faceci z saksofonami i zezowaty pan z różowymi balonikami i panny na Segwayach zapraszające do sklepu. Takie rzeczy tylko we Włoszech.

czwartek, 10 listopada 2011

Limoncello

Pokochałam Neapol od pierwszego wejrzenia (czy raczej przejścia przez ulicę). Zachwycił mnie chaos, w którym każdy jakoś się odnajduje (po prostu niektórym zajmuje to więcej czasu;), rano wszechobecny zapach kawy, który przegryza się przez słodki aromat świeżo pieczonych ciastek, a wieczorem zapach pizzy i dzikie tłumy pod najlepszymi pizzeriami w mieście - myślę, że na stolik mimo sprawnej rotacji czeka się jakieś dwie godziny. Pomijam już widok na port i Wezuwiusza. I krótkie spodenki pod koniec października!


Zachwycił mnie też pan ze sklepu z Limoncello, mocnym cytrynowym/limonkowym likierem - najlepszym sokiem produkowanym w Neapolu (ogółem na południu Włoch). Miałam wrażenie, że każde miasto na w okolicy szczyci się najlepszym limoncello. I nie dopuszcza do siebie tego, że likier z innego miesca mógłby być lepszy. Tak więc można przebierać w Limoncello di Sorrento, Limoncello di Napoli i całym mnóstwie oryginalnych wyrobów regionalnych, które obowiązkowo mają coś wspólnego z cytryną. W ogóle gdzieś przeczytałam, że cytrynowy likier jest typowym świątecznym napojem we Włoszech, ale to już inna sprawa.

Wrócę jednak do tematu: Pan Limoncello (ze sklepu) jest właściwie chodzącym chwytem marketingowym. Zaczyna przyjmowanie klientów od upijania swoimi wyrobami - w wersji bardziej kremowej i tej oryginalnej, zdaje się wyżejprocentowej, jak mówił: na trawienie, a trawienie we Włoszech to (po)ważna sprawa. Potem prowadzi lekko pijanych gości (i z całą pewnością z już uregulowaną pracą żołądka oraz perystaltyką) do części sklepu, w której pokazuje jak przygotowuje się cytryny/limonki. Obiera się je za pomocą sekretnego narzędzia, które okazało się być niczym innym jak zwykłą obieraczką do owoców. Wycieczka ogółem trwa dość długo, a jej trasa zahacza również o coś na kształt kominu sprzed naszej ery. Wiadomo - im więcej czasu poświęci przewodnik tym bardziej głupio jest nic nie kupić.


Tak poza tym Pan Limoncello jak na neapolitańczyka przystało był najzwyczajniej w świecie miły. Pytał skąd jesteśmy, co robimy w Neapolu i nie byłby prawowitym mieszkańcem swojego miasta gdyby nie zaczął tematu pizzy (szczegóły potem).
Na do widzenia oprócz starannie zapakowanych zakupów (na tyle starannie, że proponował crash testy) sprezentował nam po cytrynowym żelku. Pierwszego specjalnie dla mnie, i z lekkim opóźnieniem drugiego, specjalnie dla Konrada. Do tego do zakupów wrzucił całkiem pokaźną ilość odskórkowanych limonek. Bo w limoncello skórki są najważniejsze!

czwartek, 27 października 2011

Komunikacyjne niuanse w Neapolu

Docierając do Neapolu siłą rzeczy musiałam przebić się przez Rzym (i czemu, o ja głupia, nie zrobiłam tego pociągiem?). Od wczoraj włoska stolica w mojej pamięci to miasto czerwonych świateł. Czerwone, czerwone, jakieś palmy, czerwone, czerwone, czerwone, bloki, czerwone, zjazd, czerwone, czerwone, KOLOSEUM! Czerwone, czerwone, dalej Koloseum, czerwone, czerwone, cholerne Koloseum, hmm kolejne czerwone. Dzięki tej osobliwości rzymskiej komunikacji pociąg do Neapolu odjechał na moich oczach.

Mniejsza o pociąg i jak przeżyłam ten element trasy - prawdziwy hardkor zaczął się w Neapolu, kiedy Konrad postanowił przeprowadzić mnie przez ulicę po neapolitańsku. Przeprawę rozpoczyna się na co najmniej czteropasmowej ulicy bez przejścia dla pieszych (tzn przejście może być, ale nie koniecznie w miejscu gdzie przechodzą ludzie) i najlepiej żeby było możliwie ciemno, a im większy ruch samochodowo-skuterowy tym lepiej. Kiedy wszystkie pojazdy są jakiś metr, maksymalnie dwa od przechodnia, wchodzi on na ulicę (i w tym przypadku wciąga za sobą przerażoną i zdezorientowaną kobietę) i wyciągając rękę w stronę samochodów mamrocze pod nosem scuzi. O dziwo wszyscy bez narzekania się zatrzymują (właściwie dają po hamulcach), a przechodzień idzie sobie dalej w jednym kawałku jakby nigdy nic. Prawdę mówiąc byłam w takim szoku, że ledwo pamiętam przejście samo w sobie ;)

Dziś testuję samodzielną przeprawę na uczelnię Korada. Widać postarał się o to, żeby blondynka nie zginęła w neapolitańskiej dżungli:
Żeby poczytać trzeba obkręcić głowę o 90 stopni, ale jakoś nie umiem edytować zdjęć na konradowym kompie
A teraz idę wpaść pod skuter. Ciao!

wtorek, 25 października 2011

Ciao ciao Neapol!

Już niedługo!



Kraina śmieci, samomyjących się lodówek, pizzy składanej jak kanapka (również z parówką i frytkami), piwa w stołówkach akademicko-medycznych, czekoladowego kebabu, Wezuwiusza... NEAPOL tuż tuż! :)

poniedziałek, 24 października 2011

Włosi się bawią

Tak jak wcześniej wspominałam jednym z charakterystycznych miejsc w Sienie (jeśli nie najbardziej charakterystycznym) jest Piazza del Campo. Jest to również punkt wieczornych spotkań - na początku bardziej na lody, potem bardziej na wino. Konsumpcja zachodzi w dużej mierze w restauracyjnych ogródkach otaczających rynek. Nie można jednak pominąć znacznej części produktów spożywanych bezpośrednio na placu, który ze względu na swój spadzisty kształt idealnie nadaje się do siedzenia (bo akurat do jedzenia i picia nadaje się większość miejsc). 

Jeden z przyplacowych ogródków

Dla spragnionych nieco bardziej czynnego (i mniej żarłocznego) imprezowania w Sienie odbywał się festiwal The Aromatic City. Nieco bardziej niż koncerty zainteresowała mnie cała jego otoczka, czyli wszystkie dodatkowe stoiska zwiększające Włoskie dochody. Kawałek od amfiteatru toczyły się loterie, alternatywna impreza na dechach, reklamowały się partie polityczne i można było znaleźć parę dodatkowych atrakcji dla dzieci.

W ramach The Aromatic City można było złowić sobie plastikowego flaminga

Jak dla mnie włoska włoskość swoje apogeum osiąnęła podczas finału The Aromatic City na Piazza del Campo. Znaczna część tego co widziałam, słyszałam i poczułam zawiera się w tym filmie:



Zaczęło się niepozornie, od zespołu włoszek przy kości (w ciąży?) w źle dobranych sukienkach i ze źle dobranym repertuarem. Później mgła, czerwone światło, balecik... i na scenę wkracza Massimo Ranieri! Fakt, że facet ma na imię Najlepszy (Massimo) już nie wróży nic dobrego, a włoskie piski (2:30) wzmacniały efekt. Na początku pomyślałam, że to taka bardziej latynoska odmiana Krzysztofa Krawczyka, ale szybko zmieniłam zdanie po tym jak zaczął fikać szpagaty i wykonywać figury, których po prostu nie da opisać się słowami (zwracam uwagę na krabika w 3:15). Włosi (głównie Włoszki) byli zachwyceni i chyba trochę nienawidzili nas za to jak bardzo bawi nas Massimo.

Intensywna dokumentacja koncertu Massimo

Właściwie do tej pory nie mogę się otrząsnąć i uwierzyć, że istnieje dziadek z botoksem, który w cekinowej marynarce pali cygaro w pozycji rodem z pilatesowego ćwiczenia śpiewając jednocześnie. A za nim na skakankach skaczą dziewczyny z baletu, wszystkie jak jeden mąż przebrane za Marylin Monroe. Takie rzeczy tylko w Sienie.

sobota, 22 października 2011

Nad morze! Castiglione della Pescaia

Zachciało nam się morza, a w Sienie trochę z tym ciężko. Na szczęście są autobusy i doświadczony Konrad, który na erasmusowych wycieczkach zwiedził już (aż) jedną plażę - podobno ładna, z piaskiem i prysznicami, w Castiglione della Pescaia. Nie zostało nam nic więcej tylko kupić bilety i powiedzieć sobie no to sru!
Hm, właściwie to nie było aż tak proste. Trzeba było jeszcze znaleźć autobus. Tak w ogóle to na miejscu okazało się, że nasz włoski wehikuł odjeżdża 20 minut wcześniej niż w oficjalnym rozkładzie (aż trudno uwierzyć, że Włosi robią coś wcześniej niż jest w planie). Całe zamieszanie wynagrodziły jednak piękne toskańskie krajobrazy, tym razem (i na szczęście) bez wywołujących mdłości meandrów.

Fale w Castiglione zdecydowanie były duże.

O ile mogłam bezproblemowo chodzić po Sienie w temperaturze 40 stopni tak w Castiglione della Pescaia niemalże zabiło mnie uderzenie gorąca. Było tak duszno, że można by przyrządzić marchewkę i pierś kurczaka na parze. My mieliśmy głównie ciasteczka i wodę, więc bez zbędnych eksperymentów dotarliśmy na plażę. Kąpiel w morzu miała zapewnić nam przetrwanie i faktycznie pomogła nam ożyć. Dla mnie była to nieco egzotyczna przyjemność, bo tak się jakoś złożyło, że przez ostatnich parę lat harmonogramy wyjazdów nie przewidywały wizyty na plaży.

Chill.

Oczywiście nie byłabym sobą gdybym poczas wyjazdu nie wywołała jakiś anomalii pogodowych, dokładniej deszczu (w słonecznej, upalnej Toskanii!) i czegoś na kształt burzy piaskowej. Wprawdzie opady atmosferyczne ograniczyły się do paru orzeźwiających kropli z nieba, ale z piachem było gorzej. Wiatr miotał nim na wszystkie strony tak, że znajdował się niemal wszędzie! Kiedy zaczął atakować nasze jedzenie, stwierdziliśmy, iż dość już tego i czas na ewauakcję.
Widok, którego nie widać ;)
Byliśmy zmęczeni grzaniem tyłeczków na plaży, więc nasze zwiedzanie szybko ograniczyło się do regeneracji w postaci drzemki na całkiem przypadkowej (ale zacienionej) ławeczce. Jak na porządne ładowanie akumulatorów przystało, trwało to ponad godzinę. Później zmuleni, ale względnie wypoczęci, ruszyliśmy szturmować fortecę na pobliskim wzgórzu. Wchodzenie pod górę przerodziło się w coś na kształt gry strategicznej, w której zbiera się punkty za najdłuższy odcinek przebyty w cieniu. Koniec końców nasz szturm ograniczył się do zdobycia kolejnej cienistej ławki. Widoki były przednie! Turkusowe morze i zeschnięte kaktusy. Dla mnie ciągle dość egzotycznie.

To właśnie w Castiglione della Pescaia (a nie w San Gimignano jak przewidywałam) doznałam lodowego objawienia. W Cremeria Corradini. Oczywiśnie musiałam się po nie nastać w kolejce, ale to co potem zjadłam przyprawiło mnie o zawrót głowy. O ile pamiętam do mojej paszczy trafiły lody z mleka skondensowanego, o smaku miodowym z orzeszkami piniowymi oraz (niezmiennie) stracciatella. Wszystkie kremowe, intensywne i pyszne. Oprócz smaku sama oprawa była imponująca. W lodziarni gnieździło się mnóstwo lodowych smaków, każdy w cylindrycznym, metalowym pojemniku z pokrywką. Tylko pani nakładająca wiedziała, którego gdzie szukać. Las błyszczących, prostych i nieco tajemnicznych pokrywek w lekkim półmroku pobudzał wyobraźnię i cieszył oko.
 Wracając do Polski miałam ambitny plan stać się mistrzynią produkcji lodów, ale wszystko pozostało w sferze zamiarów. Mam wrażenie, że bez prawdziwej maszynki do kręcenia takich deserów ani rusz. Będę miała większą kuchnię, to sobie sprzętów nakupuję! A póki co muszę jeździć do Włoch.

piątek, 21 października 2011

Na lody!

Zanim jeszcze zaczęłam (dez)organizację sieneńskiej wyprawy, dostałam parę wskazówek (od egerskich znajomych) na temat tego, co powinnam zjeść w Toskanii. Chodziło o lody z San Gimignano oraz steki fiorentina z miejscowości Civitella Marittima. O ile o lodach co nieco słyszałam już wcześniej, to opowieść o mięsie (w pozytywnym aspekcie) prześladowała mnie po nocach. Podobno steki są ogromne i można wybrać sobie z pełnej skrzyni właśnie ten, który zostanie przyrządzony. A podobno jest w czym wybierać i fiorentina jest usmażona idealnie. Niestety marzenie o przepysznym kawale mięcha musi się za mną ciągnąć jeszcze przez jakiś czas. Zabrakło możliwości logistyczno-dojazdowych, więc musiałam zadowolić się samymi lodami.
Ponieważ Konrad miał znowu jakieś zajęcia (nie żeby pojechał do Sieny na miesięczny kurs włoskiego), postanowiłam na lody pojechać sama. Wstałam całkiem rano i jakimś cudem znalazłam swój autobus do San Gimignano. Jeszcze więcej magii potrzebowałam żeby kupić bilet, ale koniec końców jakoś się udało.

Wieże charakterystyczne dla San Gimignano. Z ich powodu niektórzy nazywają miasteczko Średniowiecznym Manhattanem.
 Oczywiście ruszyliśmy z opóźnieniem, bo włoski pan kierowca palił papierosa z innymi kierowcami innych  włoskich, opóźnionych autobusów. W zasadzie wszystko odbyłoby się całkiem przyjemnie gdyby nie toskańskie meandrujące drogi. Nie przypuszczałam, że z moją chorobą lokomocyjną może być tak źle! Jeździliśmy w lewo, w prawo, w górę, w dół, w lewo, w prawo i znów w lewo przyspieszając i zwalniając co chwila. W San Gimignano wypadłam z autokaru cała zielona, ale też przepełniona dumą, że nie zostawiłam w autokarze ozdobnego ptaka ogrodowego potocznie zwanego pawiem.
Zielona byłam również w topografii San Gimignano, ale głos serca (żołądka?) podpowiadał mi gdzie mam się udać. Najpierw przez bramę, potem cienistą ulicą trochę pod górkę, przez drugą bramę... jest dziedziniec. To musi być tu! Gdzie są moje lody? Znalazły się zaraz po lewej stronie, chociaż muszę przyznać, że szukanie było mocno utrudnione przez namioty azjatyckich kupców, które zasłaniały większą część rynku. W takich momentach dochodzę do wniosku, że chińskie spodnie i majtki są na prawdę wszędzie. Na szczęście przed powrotem znalazłam jeszcze alternatywę dla azjatyckich produktów w postaci minitargu spożywczego. W pamięciu utkwiły mi głównie hektary doniczek z ziołami i puszki po tuńczyku tak duże, że możnaby zamknąć w nich małe dziecko.
Wracając do lodów: lodziarnia była na prawdę mała, ale nie było w niej tłoku - bynajmniej nie z powodu braku chętnych. Po prostu panie ekspedientki uwijały się tak szybko, że ledwo dało się zorientować jakie lody właśnie nakładają.Jeśli chodzi o deser sam w sobie to do tej pory nie mogę przeboleć, że ciągle było mi niedobrze po autobusowej trasie. Lody zjadłam ze smakiem, ale niestety mogłam je potraktować bardziej jako lekarstwo na mdłości niż jak kulinarne objawienie, na które tak bardzo czekałam. Nie przeszkadzało mi to jednak w drodze powrotnej kupić drugiej porcji.

środa, 12 października 2011

Palio

Ostrzegam, że tym razem może być trochę bez ładu i składu ;)

Jest takie wydarzenie, które trwa mniej więcej dwie minuty, a jego świętowane (i opijane!) praktycznie przez cały rok. Oczywiście chodzi o sieneńskie Palio i tak potrafią tylko Włosi.
Jego punktem kulminacyjnym jest wyścig konny (to właśnie ta dwuminutowa część), podczas którego ścigają się jeźdźcy reprezentujący poszczególne Kontrady (można powiedzieć, że dzielnice). Każda z tych dzielnic w dniach Palio dekoruje swoje budynki własnymi barwami. W praktyce wywieszone chorągwie widać było na ulicach jeszcze długo potem, podczas całej mojej wizyty. Na ścianach domów umieszczane są także latarnie, które po wyścigu może zapalić tylko zwycięska Kontrada. W tym roku świeciły się budynki  Żyrafy (zwycięzca właściwego Palio) i Gęsi (zwycięzca Palio z lipca, takiego dodatkowego).

Pochód Konrady Jeżozwierza
 A propos żyrafy i gęsi - mam wrażenie, że Włosi z niemalże ułańską (rycerską?) fantazją wymyślali zwierzęcych (i nie tylko) patronów swoich Kontrad. Tak więc w szpalerze osobliwości znalazły się stwożenia takie jak gąsienica, jeżozwierz (Istrice - jedno z moich ulubionych włoskich słów), jednorożecz czy ślimak. Może trudno to sobie wyobrazić, ale wszystkie zwierzęta są przedstawione w niezwykle dostojnych pozach i z odpowiednimi honorami, oczywiście ukoronowane.

Dla Włochów, przynajmniej tych których widziałam i o których słyszałam, Palio to świętość. Jeszcze tydzień po gonitwie co raz słyszałam w tłumie nazwy zwycięskich Kontrad i widziałam spore grupy ludzi ubranych w odpowiednie barwy.


Sama gonitwa zaczyna się od losowania. Każda z Kontrad wystawia swojego konia oraz jeźdźca, jednakże o tym kto dosiądzie którego rumaka decyduje losowanie. Podobno (nie byłam, słyszałam) w tym czasie na Piazza del Campo (główny rynek i miejsce wyścigu zarazem) mimo obecności paru tysięcy widzów, panuje grobowa cisza. Po ogłoszeniu jakiegokolwiek wyniku zaś, powstaje totalna wrzawa.
Podobno kilku studentów z Erasmusa odważyło się wyjąć z plecaka kartkę z napisem Palio Sucks, a nawet zrobić sobie z nią zdjęcie ;) Był to czyn wymagający wielkiej odwagi, bo za coś takiego można zostać ordynarnie sklepanym. Faktycznie, dla większości obcorajowców czekanie przez parę godzin w pełnym słońcu (trzeba zająć miejsca) tylko po to żeby zobaczyć dwuminutowy wyścig, wydaje się być absurdalne. Podejrzewam, że żeby zrozumieć co znaczy Palio trzeba urodzić się Włochem ;) 

poniedziałek, 3 października 2011

Siena w jeden dzień

Miałam wrażenie, że Sienę da się zwiedzić w jeden dzień - może ze względu na Piazza del Campo (główny rynek), na którym można osiąść i jedząc lody oraz pijąc wino nie ruszać się z miejsca przed dobrych parę godzin. Późniejsze moje plany na czas spędzony poza domem często sprowadzały się do samego siedzenia na rynku, ewentualnie krótką wyprawę przed pobliską Katedrę (Duomo) z efektowną fasadą. Tym, którzy byli we Florencji, architektura budynku może wydać się znajoma. Cały dowcip polega na tym, że sieneńska katedra miała stać się największą na świecie (a przynajmniej we Włoszech), a przede wszystkim miała pobić rozmiarami tą florencką. Ostatecznie jako świątynia funkcjonuje tylko jedno skrzydło pierwotnego projektu. Ziemia pod pozostałą część katedry okazała się zbyt grząska, a że oprócz tego całość położona była na wzgórzu (Siena jest zbudowana na trzech wzgórzach), żaden architekt i inżynier nie mógł już zapewne dużo wskórać. 

Fragment fasady sieneńskiej Bazyliki - wilczyca gratis (legenda głosi, że Sienę założyli synowie Remusa wychowanego przez wilczycę).

Wracając do Piazza del Campo: można tam spędzać godziny nie tylko ze względu na artykuły spożywcze. Rynek ma niezwykły kształt - w przewodniku określają go kształtem muszli - całość zbiega się w jednym punkcie (przy Palazzo Publico, do którego nigdy nie weszłam), przez co jest nieco pochyła. To gwarantuje dobre warunki do całkiem wygodnego posadzenia pupki, dlatego kiedy schowa się już słońce, rynek obsiadają tłumy turystów i tubylców. Było to cudowne miejsce do obserwacji w czasie kiedy mój Konrad intensywnie przygotowywał się do egzaminu z włoskiego. Jako że jestem blondynką, w pobliskiej lodziarni pan nakładał mi porcję lodów starczającą na pół wieczoru. Cudownie!

Piazza del Campo - ta plama po lewej stronie to gołąb ;)

Fontanna na Piazza del Campo z systemem pojenia gołębii: gołąb siada na pysku wilczycy, schyla głowę, pije wodę z jej paszczy po czym odlatuje - chwilę później siada następny i tak w kółko. Gapiłam się jak zahipnotyzowana.
  
Kolejną atrakcją są relikwie (twarz i kciuk) Świętej Katarzyny w bazylice San Domenico. Niezbyt przemawiają do mnie tego typu highlighty, ale trzeba przynać, że mimo swojego ascetycznego trybu życia Katarzyna miała całkiem zadbane paznokcie. Sam kciuk jak na ironię zgrał się z non-stop używanym wśród lokalnych Erasmusów facebookowym zwrotem Mi piace! (czyli Lubię to!) i jego aż za dobrze znanym symbolem (kciukiem właśnie). Śmiesznie.
Jeśli chodzi o samą bazylikę to obejrzałam tam witraże zarazem  najbrzydsze i najśmieszniejsze! Nie mogłam przeboleć tego, że w środku obowiązywał całkowity zakaz robienia zdjęć.

Bazylika nocą

Przy okazji ku mojej uciesze odkryłam, że nie tylko Warszawa ma (a właściwie miała) bazar wokół stadionu! Błąkając się po Sienie znalazłam dokładnie ten sam motyw. Co zabawne asortyment nie różnił się zbytnio od stołecznego: staniki, ubrania, patelnie, koraliki, pierdółki. Jedynym dodatkowym elementem było morze kawy rozlane po małych kawiarenkach.
Nikogo pewnie nie zdziwi też fakt, że większość pobytu w Sienie spędziłam przy garach i na spożywczych zakupach. No i oczywiście na jedzeniu. Wszystko było takie świeże i pyszne! Najfajniejszym eksperymentem były kwiaty cukinii faszerowane ricottą, ale z tym odsyłam do innego bloga ;)

Ciąg dalszy oczywiście nastąpi. 

środa, 28 września 2011

Pociągowy maraton

W bardzo porannym pociągu relacji Wenecja-Bolonia dalej cieszyłam się upragnioną samotnością oraz  klimatyzacją. Może trudno w to uwierzyć, ale Włosi są w stanie wstać do pracy na ósmą czy dziewiątą - już w Ferrarze zrobiło się całkiem tłoczno od obywateli pielgrzymujących w garniturach. Z tego powodu na boloński peron wylałam się wraz ze sporym czarno-białym tłumem i omijając szerokim łukiem toaletę za 2 euro (!) przepłynęłam gładko do kolejnego pociągu.
Bardzo profesjonalne zdjęcie stacji w Wenecji. Bardzo rano.

W tym roku nie dało się tanio dojechać prosto do Florencji, więc zdecydowałam się na przesiadkę w Prato. Na szczęście włoskie pociągi są całkiem nieźle zgrane, więc na kolejny czekałam niecałe 10 minut. Czułam z resztą, że mogę (prawie) wszystko, bo w kolejowej toalecie udało mi się umyć stopy! Jak zwykle wymagało to trochę gimnastyki, ale był to dla mnie mały pikuś po przygodach minionej doby.

Niestety, mój zachwyt nad cudownym dopasowaniem grafików pociągów skończył się już we Florencji, gdzie kolejny środek transportu odjechał na moich oczach. Do następnego miałam aż godzinę, ale była to nienajgorsza okazja do nabycia jakiegoś normalnego posiłku. Stanęło na grillowanej kanapce. Taką samą wziął pan konduktor, który wszedł do baru tuż za mną. Różnica była tylko taka, że do kanapki zamówił jeszcze zimne piwo (jakież było moje rozbawienie, kiedy godzinę później sprawdzał mi bilety w pociągu do Sieny!).

Kolejne superprofesjonalne zdjęcie, tym razem florenckiej stacji.

 Bardzo przywiązałam się do mojego pierwszego pełnowartościowego posiłku w trasie. Do tego stopnia, że miałam ochotę zamordować cygana, który w przejściu podziemnym poprosił o moją kanapkę. Była ciepła, chrupiąca, a w środku miała coś na kształt omletu ze szpinakiem, plasterki pomidora i mozzarellę. Parę godzin po porannym Bounty było to jak kulinarne objawienie.

 Potem już tylko pociąg do Sieny. Kiepsko skasował mi się bilet, więc jak rasowa Polka uwierzyłam, że niebawem uda mi się go użyć ponownie. Niestety pan konduktor namierzył dziurki na bilecie i jeszcze dodatkowo je pomazał. Z mojego podstępnego planu nici! Tak poza tym to tylko bujanie, klimatyzacja, drzemka i toskańskie krajobrazy za oknem. Dotarłam do Sieny w jednym kawałku wypadając z pociągu prosto w komitet powitalny w postaci mojego Konrada. Misja spełniona! 

niedziela, 25 września 2011

Szybkie Udine i noc w Wenecji

Udine okazało się być całkiem przyjemnym miastem. Po zachodzie słońca mieszkańcy bardzo powoli zaczęli wychodzić z domów i zapełniać miejsca w przyulicznych knajpkach. Prawie na każdym rogu ktoś pogrywał na skrzypcach, akordeonie, no chyba że róg był już zajęty przez wejście do jakiejś pizzerii albo lodziarni.

Udine trochę po zachodzie słońca - jeszcze puste. Zenitem.

Nie mogłam rozstrzygnąć co zjeść na kolację, więc ostatecznie wylądowałam z Cheeseburgerem w Mc Donald's. Słyszałam, że we Włoszech to grzech, a teraz (już po całym wyjeździe) nawet to wiem. Może właśnie dlatego w restauracji (he he) byli praktycznie sami obcokrajowcy - Azjaci, i trochę ragazzo di colore (w wolnym tłumaczeniu kolorowi koledzy - tak Włosi nazywają ciemnoskórych mieszkańców).

W Wenecji (Mestre) znalazłam się tuż przed północą. Jeszcze przez godzinę podglądałam ludzi: na stacji byli głównie turyści, którzy podobnie jak ja utknęli tam na noc. Do tego paru lokalanych żuli i kilkunastu policjantów, którzy już wyprosili tych mniej estetycznych bezdomnych (trochę mnie bawiła ta dworcowa selekcja). Widać ja się w krajobraz komponowałam, bo spokojnie mogłam zająć ławkę na peronie drugim i całkiem wygodnie się na niej wyciągnąć. Ponieważ tym razem nie zgubiłam żadnej z toreb, jedna posłużyła mi jako poduszka a druga jako nędzna namiastka kawałka kołdry.

Toalety na dworcu w Wenecji, które niestety na noc były zamykane.
Osiągnęłabym perfekcję w ergonomii snu gdyby nie to, że popełniłam karygodny błąd i podkurczyłam nogi. Dzięki temu na mojej ławce mogły usiąść dwie dziewczyny. Nie przeszkadzałoby mi to ani trochę, gdyby nie fakt, że były to głośno trajkoczące nastolatki. Jakby tego było mało jedna z nich non stop miętoliła plastikową butelkę po wodzie mineralnej. Nie miałam ani siły ani wystarczająco dużo asertywności żeby zwracać komukolwiek uwagę, więc postanowiłam poszukać innej leżanki na resztę nocy. Widać dworzec w Wenecji był dość popularnym miejscem noclegowym, bo wolna ławka znalazła się dopiero gdzieś na końcu peronu szóstego. Niby obok leżał jakiś zapity bezdomny, ale nie wyglądał jakby miał się podnieść w ciągu następnych paru godzin.

Kiedy słońce zaczęło wschodzić i mój pociąg miał nadjechać w ciągu parunastu minut, przypomniałam sobie, że mój żołądek już dawno nie widział sensownego posiłku. Jendakże we Włoszech przed szóstną rano jedyne co można kupić to batonik albo kanapka z automatu. Ponieważ czynnikiem limitującym oprócz czasu była też ilość posiadanych monet, skończyłam ze smętnym Bounty. Znowu bida z nędzą. Zlepek pociągów i przesiadek sprawił, że jedzenie bliżej humanitarnych standardów zjadłam dopiero we Florencji. Batonik musiał więc starczyć jeszcze na dobrych parę godzin.

Pizza nie pomaga

Ciągle tkwiłam w Taravisio, ciągle z tym samym Włochem, którego zupełnie nie rozumiałam. I ciągle byłam głodna. W końcu dorwałam kawałek pizzy, który niczym specjalnym mnie nie zachwycił, niestety nie pomógł też w nabieraniu sympatii do Pana Włocha (no, może trochę;). Już na prawdę chciałam być sama albo chociaż z kimś z kim mogę porozmawiać inaczej niż na migi. Ostatecznie na moją prośbę wylądowaliśmy na stacji kolejowej już na godzinę przed odjazdem mojego pociągu - nie miałam nawet nadziei, że chociaż tam odnajdę choć pierwiastek świętego spokoju.

Ku mojemu zaskoczniu Pan Włoch (po wylewnych pożegnaniach) sobie poszedł i samotność całkiem mi się udawała. Ten spokój wydawał mi się mocno podejrzany, więc na wszelki wypadek uciekłam do dworcowej łazienki. Damska toaleta stała się nie tylko moim schronem, ale i prywatnym SPA. Po ostatniej dobie zwykłe mycie zębów stało się luksusem, którego wreszcie mogłam zaznać. Jak nowo narodzona wyszłam z łazienki, ale cała moja świeżość przeminęła na widok niebieskich adidasów, które już tak dobrze znałam. Tak, to buty Pana Włocha! Wrócił żeby mi powiedzieć, że mogę jeździć pociągiem, autobusem, ale nigdy, przenigdy autostopem. Tak gwoli przypomnienia. A później niby znów sobie poszedł.

Widać na stacji panował wahadłowy ruch freaków, bo zamiast Pana Włocha Niebieskie Adidasy pojawił się zarośnięty koleś koczujący w poczekalni. Miłą odmianą było to, że świetnie mówił po angielsku. Nie był też Włochem, dokładniej pochodził z Ekwadoru - taki jeden z cyklu Fuck the system, wyznawca otwartych związków, co to podobno ma dziewczyny z okładek Vogue'a w kilku miastach Europy. Modern hipis można by rzec ;) Było pozytywnie. I mogłam udawać, że nie widzę niebiestkich adidasów, które znów zmaterializowały się na stacji. I znowu, i raz jeszcze. Przy okazji poleciłam Ekwadorczykowi austriackie Villach z turkusową wodą, do którego i tak się wybierał.
Zdjęcie butelki, które chyba bez głębszego celu zrobiłam w pociągu relacji Taravisio-Udine.

Mimo wszystko bardzo mi ulżyło kiedy wsiadłam do pociągu. Przez okno widziałam jeszcze Pana Włocha Niebieskie Adidasy, który opowiadał historię mojej podwózki tym razem nieco zaskoczonemu konduktorowi. Mi i tak było już wszystko jedno - 10 minut później niebieskie buty zniknęły daleko za horyzontem, a w całym wagonie prócz mnie nie było żywego ducha. W końcu! Przede mną tylko przesiadka w Udine i (jak się okazało) noc na dworcu w Wenecji. W tym roku przynajmniej bez załamania pogody.

sobota, 24 września 2011

Z austriackiego deszczu pod włoską rynnę

Po tym jak ledwo przeżyłam autostopy, przesiadki i upały w Austrii, siedziałam sobie wygodnie na przednim siedzeniu u Pana Włocha w samochodzie i powoli ale skutecznie przemieszczałam się na południe. Do tego dowiedziałam się, że jedziemy do Treviso - byłam wniebowzięta, bo to już prawie Wenecja! Zwiększało to moje nędzne szanse dotarcia do Sieny jeszcze tego samego dnia. Potem włosko-hiszpańsko-angielska, a tak na prawdę migowa rozmowa plus wizualne obserwacje, które uświadomiły mi, że Tarvisio to jednak nie Treviso. Wychodziło na to, że za dwie godziny będę raptem po drugiej stronie granicy, a nie w Wenecji. Mój nastrój zjechał znów centralnie w dolinę sinusoidy.

Trochę Taravisio. Zenitem. Gór prawie nie widać, ale tam są!
Cała droga upłynęła nam na wymianie podstawowych informacji. Zrozumiałam, że Pan Włoch jest przewodnikiem górskim, ja zaś próbowałam wytłumaczyć co studiuję. I że jadę odwiedzić chłopaka, aczkolwiek nie wiem czy słowo boyfriend, które szybko wyewoluowało w bojfrendo cokolwiek rozjaśniło.
Bardzo miłe ze strony Pana Włocha było to, iż podrzucił mnie na stację kolejową, która była na totalnym zadupiu. Gorzej, że nie było to dobre miejsce do łapania stopa w stronę Udine (kolejnego punktu wyprawy). Chyba z resztą właśnie o to chodziło - najwyraźniej w kolejnym panu uaktywnił się instynkt ojcowski. Wysiadł z samochodu żeby mi pomóc, chociaż przy niemalże zerowej możliwości komunikacji był mi potrzebny jak piąte koło u wozu. Zostałam zaprowadzona do kasy, którą spokojnie znajazłabym sama, po czym przedstawiono moje zapotrzebowanie na bilety (co również na ogół umiem sama zrobić). Przy okazji Bogu ducha winien pan w kasie usłyszał połowę historii mojego życia (a przynajmniej podróży). Oczywiście nie ode mnie. Padło też słowo bojfrendo.

Niezbyt chciałam kupować bilety na podróż aż do Bolonii, ale w końcu zdobyłam się na ten odważny akt wierząc, że dzięki temu Pan Włoch się w końcu odczepi. Jednak tragedia w tym wszystkim była taka, że mój pociąg z Travisio odjeżdżał dopiero za trzy godziny! A mój (już) przymusowy towarzysz podróży zaoferował na czas oczekiwania swoje towarzystwo. Jak subtelnie wytłumaczyć, że się kogoś nie chce (tak żeby go nie urazić) nie znając jego języka? Jedyną  moją nadzieją na przetrwanie tego popołudnia był konkretny posiłek, którego od rana tak mi brakowało. Miałam nadzieję, że po jakiejś pizzy czy paście będę mogła wysłuchać jeszcze trochę długich, szybkich włoskich zdań i tego się trzymałam. Przestałam się też łudzić, że zdążę tego dnia do Sieny - pomyślałam nawet o jakimś przyjemnym noclegu w Ferrarze, w której jeszcze nie byłam. Ale to już inne story.

wtorek, 20 września 2011

Turkusowe Villach

Po moich blondyńsko-autostopowych perypetiach byłam już na drodze do austriackiego Villach. Zaliczyłam przesiadkę w Klagenfurcie: z autobusu Intercity do pociągu. Była to przesiadka nie byle jaka, bo w przerwie udało mi się w końcu napić wody i zatankować zapasy! W pociągu dalej przyjemnie wiała klimatyzacja, ale to co zobaczyłam za oknem, sprawiło, że tak bardzo pragnęłam wysiąść! Natychmiast! Mijałam nieskazitelnie turkusowe jezioro wetknięte między zalesione góry. Do tego idealna pogoda, a przy brzegu rozwinięta infrastruktura plażowa: pomosty, lodziarnie, widok na bujające się żaglówki. Gdyby nie mocno sprecyzowany cel podróży z chęcią zostałabym tam na parę dni.

Na jednej z ostatnich stacji wsiadła eskpresyjna starsza pani z białym puchatym pieskiem. Krzyczała Ciao! do swojej córki na peronie. Poczułam Włochy i odrazu zrobiło mi się trochę lżej na duchu.
Pani dosyć szybko mnie zagadała (o dziwo po angielsku) - okazało się, że obydwie celujemy we Włoskie Udine. Z tą różnicą, że i właścicielka, i puchaty piesek mają już wykupione bilety na dalszą podróż. Dla mnie nie starczyło.

Postanowiłam poszukać informacji turystycznej, która miała mi pomóc w wybraniu miejsca na autostopowanie. Faktycznie pomogła. Docierając wyposażona w mapę okolicy do wyznaczonego punktu, znów miałam okazję co nieco obejrzeć - w Villach również królowała cudownie turkusowa woda (tym razem z rzeki), a do zestawu dołączone były zabytkowe budynki, designerskie kolorowe ławeczki i sporo kwiatów. Tam też mogłabym zostać trochę dłużej.

Tochę Villach. Na zenitowym zdjęciu superturkus wyszedł jak brązowa breja, ale musicie mi uwierzyć, ze on tam jest!

Nie przeszłam nawet 1/5 planowanej trasy, kiedy na światłach dostrzegłam samochód z włoską rejestracją. Po mojej próbie nawiązania kontaktu pan za kierownicą wybełkotał, że nie zna języków, ale jedzie do Udine (przynajmniej z tego co zrozumiałam). Dlatego bardziej na migi wyprosiłam podwózkę. W ten sposób zniknęłam z Villach, a tym samym z upalnej, turkusowej i męczącej Austrii. Mimo że słońce było coraz niżej, ciągle wierzyłam w jakiś cud, który pomoże mi dotrzeć do Sieny już nie przed końcem dnia, ale chociaż przed północą.

niedziela, 18 września 2011

Kierunek: Włochy! Warszawa - Graz

Tak to jest jak się kupuje bilet samolotowy tylko na powrót z wakacji. Dokładniej z Włoch do Polski. Gorzej w drugą stronę, ale plan był całkiem prosty.
Zaczęło się niewinnie - miał być Polski Bus Warszawa-Wiedeń, a potem autostop prosto do Sieny. Moje blond włosy miały pomóc w szybkiej podróży, ale nie przypuszczałam, że mogą ją wydłużyć o połowę!

Na samym wstępie (oczywiście nie z powodu moich włosów) Polski Bus postanowił zaprezentować co to polskość w pełnej krasie - w Katowicach zaserwował nam godzinę dodatkowego postoju z przyczyn technicznych. Wszystko wyglądało na to, że jeden z dwóch kierowców zapomniał kanapki z domu, gdyż zniknął na czas zarządzonej przerwy. Po godzinie wypadł z taksówki jednak kierowca numer trzy, więc może nie do końca o jedzenie chodziło.
Mimo całego zamieszania do Wiednia dojechaliśmy zgodnie z planem, czyli o 4:50 am. Uzbrojona w niezbyt szczegółową mapę Europy i wydruk dwóch wiedeńskich dzielnic, ruszyłam w poranne ciemności łapać stopa.
Pierwszą moją nadzieję wzbudziła polska rejestracja wpatrzona na stacji beznyznowej. Lekkie obawy zaś wywołali czterej brodaci panowie o wybitnie niepolskiej urodzie stojący przy całkiem nowym samochodzie. Nie mówili słowa popolsku, a ich konsternacja wskazywała na to, że chyba samochód ukradli ;) Nie wnikałam i dość szybko poszłam szukać sobie innej stacji.
A teraz coś co stanowi zdecydowanie największą wadę łapania stopa przy Triester Strasse - prowadzi do przemysłowej dzielnicy Wiednia, co przed szóstą rano wiąże się z masą robotników przesyłających obleśne buziaczki ze swoich samochodów dostawczych.

Ostatni gwóźdź do trumny dobił pan, który łamanym angielskim za podwózkę zaoferował six. Six, six, six... czego sześć? O kurdę, SEX! Szybko uciekłam z samochodu, ale stres pozostał. Ponieważ wyszłam już na totalne zadupie komunikacyjne, miałam niewielki wybór, więc postanowiłam zostać i machać dalej.
Po jakiś dziesięciu minutach zatrzymał się całkiem miły i normalnie-wyglądający pan, który angielski pamiętał ze szkoły średniej. To trochę jak z moim niemieckim, z tym że (jak się potem okazało) pan Gehrard ma już córkę w moim wieku. Właściwie dlatego mnie zabrał. Okazał się być pierwszym z moich dwóch samozwańczych ojców, których poznałam w trakcie podróży. Zostałam parę razy kulturalnie napomniana, że jednak nie powinnam jeździć sama autostopem.
Pan Gehrard dowiózł mnie na całkiem przyzwoitą stację w Wiener Neustadt (1/3 drogi do Graz), oczywiście przy autostradzie. Powiedział, że gdyby nie spieszył się z dostawą to zawiózłby mnie do Sieny (ale byłyby jaja;). Kazał mi obiecać, że wyślę mu SMSa jak tylko dojadę na miejsce, inaczej znajdzie mnie w Polsce i ukatrupi (w bardzo dowolnym tłumaczeniu z jęz. niemieckiego).

Na stacji bezynowej (a właściwie w wielkim kompleksie benzynowo-restauracyjno-rozrywkowym) znalazłam panów biznesmenów w fajnym Porshe Cayenne (model ustaliłam potem przy pomocy kolegów), którzy (jak przypuszczałam) nie dość, że mówili po angielsku to jeszcze bardzo szybko zawieźli mnie do Graz. Ale to już kolejny rozdział opowieści. Także tych blond.

sobota, 17 września 2011

Lato, góry i Botanicy!

Lato ewidentnie już się skończyło. W związku z tym zatonęłam w wakacyjnych zdjęciach i filmikach. Jak to zwykle bywa, meandry odnośników zaprowadziły mnie do wspomnień z także z wcześniejszych lat, między innymi do Botanicznych Wyjazdów. Chodzi tu dokładniej o podróże Sekcji Botanicznej jednej z warszawskich uczelni.
Miałam okazję uczestniczyć w dwóch takich wyjazdach, ale z tego co mi wiadomo, wszystkie trwają niecały miesiąc i dzielą się na dwie części: bardziej oficjalną, w czasie której dzień w dzień badamy rośliny oraz turystyczną w stylu: napracowaliśmy się, a teraz pozwiedzajmy i wypijmy trochę wina.

Odgrzebałam nawet jedno slajdowisko wypominkowe. Akcja toczyła się w Masywie Świdowca na Ukrainie, a później w bułgarskiej Rile oraz na trasie pomiędzy wymienionymi punktami.


Podejrzewam, że treść komentarzy jest zrozumiała raptem dla kilku osób, dlatego spieszę z wyjaśnieniami!
Tak więc czego nauczyli się botanicy? 

1) Ciężkiej i mozolnej pracy w mokrym terenie - faktycznie trzeba było się nachodzić i ciągle padało, ale przymiotnik mozolny występuje tu raczej dla wzmocnienia efektu.

2) Chodzić po stromych zboczach - zdjęcie mówi samo za siebie!

3) Wartości złotego korzenia - złoty korzeń to kłącze różeńca górskiego, dość cennej rośliny. Po jego przełamaniu uwalnia się przyjemny różany zapach, ale nie stąd wartość różeńca. Z jego kłącza produkuje się zdrowotne nalewki, suplementy diety itd. Dlatego mimo iż różeniec jest na Ukrainie chroniony, wielu mieszkańców okolicznych wiosek (z pogranicznikami na czele) zawzięcie wykopuje bidną roślinkę, zarówno na użytek domowy, jak i z myślą o okoliczych skupach. Z tego powodu podczas naszych badań, trafiały się nieuzasadnione akty zazdrości ze strony krążących w okolicy Ukraińców. 

4) Że nie wszystko można mieć w zielniku, nawet na SGGW - podejrzewam, że kontrola na granicy nie spojrzałaby z zachwytem na listki marihuany wystające z naszych plecaków. Małą hodowlę znaleźliśmy w starej synagodze w Widyniu.

5) Nie podwijać spodni, kiedy świeci słońce - zwłaszcza kiedy chodzi się po torfowisku. Nasz z natury blady kolega przepłacił takie przedsięwzięcie dniem spędzonym z Panthenolem na nogach.

6) Że jedzenie w Mc Donald's wszędzie smakuje tak samo - przynajmniej w kwestii podstawowych pozycji menu. Akutalnie cierpię z powodu braku podwójnych Cheseeburgerów w Warszawie (w Krakowie są!).

7) Nie wychodzić w góry kiedy pada - oprócz oczywistych problemów, czyli mokrych rzeczy, które potem wędziliśmy nad ledwo rozpalonym ogniskiem, zdarzyły się te równie przewidywalne, ale jednak trochę przez nas zapomniane. Dokładniej jeden problem w postaci lawiny. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale bryły lodu wielkości przedziału pociągowego zatrzymały się dokładnie na wzgórku, tuż za którym znajdowały się nasze namioty. Brr.

8) Korzystać z wygodnych środków transportu - cóż, jak ktoś się ustawił i był małych gabarytów... ;)

9) Nieświadomie zarażać się snem Oli - Ola spała nawet w jałowcu (jak na załączonym obrazku) - w drugiej części wyjazdu to ja zasypiałam gdzie popadnie.

10) Pilnować łopaty - łopata pożyczona od ukraińskich budowlańców, pewnego razu zjechała w dół zbocza, jakieś dobre 500 metrów. Później była już obiektem specjalnej troski.

11) Sztuki odchudzania - takie są efekty jak się zjada dziennie torebkę kaszoryżu z sosem z proszku, pół czekolady (jak się ją wniesie) i 2 kanapki z małą ilością czegośtam z puszki. A potem się łazi 8 godzin.

12) Morfologii owadożernych roślin - każdy wie, że rosiczki najłatwiej usypuje się z tabaki.

13) Opierdzielać Carexy - Carex to nazwa rodzajowa turzyc, czyli takich roślin, które normalny człowiek nazwałby trawą. A opierdzielać (dokładniej opierdielit czy jakoś tak) to w języku ukraińskim oznaczać, czyli dochodzić do tego co to za gatunek. Opierdzielanie to jedno z głównych zajęć botanicznego wyjazdu.

14) Mocnego snu - tym razem nie chodzi o Olę, tylko o liczne noclegi na dworcach, które wymagały silnej koncentracji na wykonywanej czynności czyli spaniu.

15) Że nie można ufać bułgarskim siostrom zakonnym - w naszym przewodniku napisano, że w okolicach Sofii jest klasztor, w którym siostry zakonne udostępniają pokoje. Kiedy słońce zaczęło zachodzić ruszyliśmy pod miasto i wspięliśmy się pod sporą górkę, tylko po to żeby tuż przed zmierzchem dowiedzieć się, że siostry wcale gości nie przyjmują. W efekcie przenocowaliśmy w namiotach na parkingu tuż przy murach zakonu całą noc strachając się, że ktoś nas okradnie, zabije albo chociaż wypisze nam mandat.
 Właściwa konkluzja chyba jednak jest taka, że do końca nie można ufać przewodnikom - siostry pewnie też już nie raz narzekały z powodu błędnej informacji w książce.

16) Przepióreczki - legendarnej piosenki, która stała się hymnem wyjazdu, i której teraz mało kto może jeszcze słuchać,

17) Kontemplacji pięknych widoków - dotyczy zdjęcia z Musały (najwyższego szczytu Masywu Rilskiego), która cała była spowita we mgle. Autorzy przewodnika zaś poświęcili dość długi fragment na zachwyty nad widokami...

18) Rozmówek bułgarskich - przynajmniej na bardzo podstawowym poziomie. Głównie przy okazji pana na zdjęciu, który (z tego co zrozumieliśmy) szukał swoich krów.

19) Że rodaków-biologów można spotkać wszędzie - no bo jak inaczej ująć fakt, iż spotkaliśmy biologów z Drezna (docelowo z Polski) na wysokości prawie 3000 m n.p.m.

20) Korzystania ze znajomości - po rakiji wypitej wspólnie z szefostwem schroniska Rybni Jezera konny transport (ku zgorszeniu innych turystów) zwiózł nasze plecaki aż na sam dół. Warunkiem było wypicie za zdrowie pana nadzorującego zwożenie (i zapewne też koni) w Rilskim Monastyrze. Nie wymagałoby to większych poświęceń, gdyby nie fakt, że rakija jako napój wysokoprocentowy (znacznie wyżej procentowy niż wódka) zdążyła mocno przejść plastikiem.

21) Że halę główną dwora w Sofii zamykają o północy - z tego powodu zaliczyliśmy nocleg w podziemiach mocno przypominających korytarze warszawskiego Dworca Centralnego. Spaliśmy (a właściwie spałyśmy, bo samcza część pilnowała) w towarzystwie wszystkich bezdomnych z okolicy. Było całkiem przyjemnie nie licząc porannej szarpaniny z cyganką  o (naszego!) melona.

22) Unikać taksówkarzy w Ruse - wcale nie potrzebowaliśmy podwózki, a panowie kierowcy gonili nas ze swoją bogatą ofertą turystyczną grubo ponad godzinę. Do tej pory dźwięczy mi w głowie echo: Unesco! Unesco! Five euro! Unesco!

23) I że życie fitosocjologa jest ciężkie!

piątek, 16 września 2011

Jak nie wracać przez Słowację - część druga

Ponieważ pociągi na Słowacji nie jeździły po północy (a przynajmniej nie z Koszyc-Košic), jedyne co mogłyśmy zrobić to pójść spać. Wprawdzie w hali głównej dworca trafiłyśmy na parę żulerskich objawień, jedenk dość szybko zniknęły w niewyjaśniowych okolicznościach. Jedyne co nas obudziło to panowie policjanci, którzy chcieli nas ostrzec przed kradzieżami.

Witraż na dworcu, ale już w Žilinie  

Nad ranem zrodził się dylemat, którym pociągiem jechać - do Zwardonia czy do Žiliny? W rozwiązaniu dylematu miał nam pomóc mój niezbyt-smart-fon i wi-fi sponorowane przez Dworzec Košice. Forum  powiedziało, że Žilina będzie lepszym pomysłem ze względu na połączenia z Krakowem. Jak się potem okazało, źle nam powiedziało.
Nabyłyśmy podejrzanie drogi bilet (w Serbii przecież było z natury tanio, a na Węgrzech miałyśmy zniżkę studencką jak się postarałyśmy), ale po wejściu do pociągu wszystkie podejrzenia prysły. Zachwyciły nas nowe siedzenia, klimatyzacja, zapach cytrynki w toalecie... nic tylko pospać jeszcze trochę w komfortowych warunkach!

Nie wiedziałam jeszcze, że sen stanie się moim wrogiem, kiedy będę próbowała podziwiać słowackie widoki. Jechałyśmy przez Tatry o wschodzie słońca - żadne słowa tego nie opiszą, zdjęcia tym bardziej, zwłaszcza że ich nie posiadam ;) Wywołało to we mnie ogromną chęć szybkiego powrotu w góry - może jeszcze się uda tej jesieni.

Czas jednak wrócić do brutalnej rzeczywistości. Z Žiliny żadnych bezpośrednich połączeń do Polski nie było. Według pani z informacji, która piła poranną kawę, jedynym sensownym połączeniem jest powrót przez czeski Bohumin i (już polskie, wiadomo) Katowice. Za 200 zł od łebka. Jaki z tego morał? Nie słuchać pani z poranną kawą. Zwłaszcza jak ma Was gdzieś. My jednak popełniłyśmy ten błąd i pojechałyśmy zasugerowaną trasą zamiast spróbować Zwardonia. Muszę jednak dodać, że nie chciałyśmy zbytnio ryzykować, bo Lidkę naglił koniec urlopu, a i obydwie ciągle miałyśmy w pamięci traumatyczne kilka godzin z Panem Rysiem w pobliżu granicy węgiersko-słowackiej.
Jeszcze tylko śniadanie zakupione w Tesco i zjedzone w sąsiedztwie fontanny ulepionej z gliny.

Na śniadanie był między innymi Dobry Tata ;)


Bohumin kojarzy mi się głównie z trzygodzinnym koczowaniem: najpierw na ławce przy dworcu a potem tuż przy peronie pierwszym z użyciem karimaty. Wykorzystałyśmy też palnik żeby sobie zrobić zupkę z proszku, a co! Może nawet miałybyśmy ochotę na normalny obiad, ale wymienianie kasy na Korony w czasie kiedy posiadamy jeszcze Euro, Forinty i Serbskie Dinary, jakoś nam się nie uśmiechało.
A, i na dowód, że Prawo Murphy'ego musi zadziałać zawsze i wszędzie - czekałyśmy na przesiadkę do polski mnóstwo czasu, bo poprzednia opcja odjechała 3 minuty przed tym jak w ogóle ujrzałyśmy stację w  Bohuminie ;)

Koczowanie w formie drzemki na skwerku
Polskę poczułyśmy jeszcze wsiadając w Czechach. Na początku okazało się, że miejsca w pociągu są jakoś bezsensownie ponumerowane, więc i tak każdy usiadł mniej więcej jak mu pasuje. Oczywiście usiadł jeszcze w czeskiej Pradze, więc na naszej stacji to był już tylko nasz problem. Potem juz tylko standardy:

...muszę siedzieć przodem do kierunku jazdy ... -  Czy może ktoś w końcu otworzyć z przodu okno!? - Tu nie można otwierać okien, bo jest klimatyzacja! - Przecież klimatyzacja nie działa! - Działa, tylko przez te otwarte okna jej nie czuć! ...a ja kupiłam bilet z miejscem przy oknie i będę siedzieć przy oknie!

Wszyscy skwaszeni i źli. Do tego nie częstują winem, nie opowiadają o TIRach z Danonkami, nie grają na trąbkach, a uśmiechają się bardziej okazjonalnie niż standardowo. Przy życiu trzymała nas jednak wizja rychłego prysznicowania i czystopachnącej pościeli. Poza tym każda z nas w plecaku miała po 4 litry egerskiego wina :)

niedziela, 11 września 2011

Jak nie wracać przez Słowację - część pierwsza

Pijalnia wina na dworcu w miejscowości o długiej nazwie
Nasi nowopoznani znajomi oprócz tego, że zaproponowali wspólne taplanie się w termach, siłą rzeczy podwieźli nas do węgierskiego Miszkolca. I dobrze, że przezornie od razu zabrali nas na dworzec autobusowy. Okazało się, iż ostatni autobus odjeżdżający w stronę granicy węgiersko-słowackiej w przeciągu dwóch dni, startuje za dziesięć minut. Nasz rozsądek (tak, on tam jest!), kazał nam przeprosić za zmianę planów i odpuścić termy. Było szkoda, bo opowieści o wodzie bulgoczącej w grotach skalnych brzmiały naprawdę zachęcająco. I znajomi fajni.

Mimo że do granicy słowackiej w linii prostej było niewiele ponad 50 kilometrów, nasz autobus jechał ponad 3,5 godziny! Dzięki temu zwiedziłyśmy chyba wszystkie wioski na północ od Miszkolca łącznie z Tokajem (jeszcze więcej pysznego wina, niestety przez szybę). Gdyby nie to, że dramatycznie bardzo chciało mi się siku, cieszyłabym się malowniczym widokiem. Wzgórza, dużo zieleni i popołudniowe słońce.
Byłyśmy jednak świadkami całkiem absurdalnej sytuacji kiedy to nasz autobus zatrzymał się w środku ogomnego pola - naokoło nie było nic, dosłownie nic oprócz łanów zboża. I przystanku, z którego wsiedli dwaj ładnie ubrani panowie. Cały absurd szybko wyparował, a właściwie zamienił się w groteskę. Panowie jakby nigdy nic wyjęli legitymacje kontrolerów i zaczęli sprawdzać bilety. Do tej pory zastanawiam się czy ktoś inny (jakiś normalny człowiek) korzysta ze śródpolnego przystanku.

Mnóstwo jaskółek w przygranicznej miejscowości o długiej nazwie.

  Oto jest! Przedgraniczna miejscowość o typowo węgierskiej nazwie. Tak typowej, że przenigdy jej nie zapamiętam. Jest i pani z dworca kolejowego, która informuje nas, że pociąg do słowackich Koszyc będzie dopiero za cztery godziny (w sumie to i tak sukces w kontekscie tego, że Słowacy i Węgrzy się nie dogadują). Wokół stacji lokalne knypki, a nam się włączają wiercidupy. Idziemy więc do przejścia granicznego! Po drodze minęłyśmy równiutko przystrzyżoną murawę, snując wizje jakby to było rozbić się i przenocować na boisku piłkarskim.


  Stare przejście graniczne, siłą rzeczy niezbyt w użyciu  

Do granicy było coś koło dwóch, może trzech kilometrów. Po zwiedzeniu dość zdewastowanego wnętrza dawnego budynku straży, stawiłyśmy czoła brutalnej rzeczywistości. Od strony słowackiej nie było praktycznie nic - stacja beznynowa, jakaś zatoczka, ale żadnej stacji kolejowej, przystanku autobusowego, nic. Był za to Pan Tirowiec (Rysiek) na polskich rejestracjach, który obiecał pomóc. Jednak na opcje powrotne trzeba było czekać. W ten sposób spędziłyśmy wieczór w towarzystwie samozwańczego słowackiego strażnika granicy ze spluwą przy boku, pijanego Słowaka bez zębów i oczywiście pana Rysia we własnej osobie.

Fusiasta kawa od Pana Rysia
  Pan Rysio, Pan Bezzębny i Granica Ranger
Zostałyśmy uraczone licznymi opowieściami, na przykład o tym jak podczas jednej z kontroli, uparci celnicy prześwietlili rysiowego TIRa, a w efekcie zobaczyli jedynie parę tysięcy Danonków. I moja ulubiona akcja z grającym pod oknem ciężarówki (oczywiście w celach zarobkowych) cyganem:
R (Rysio): Proszę mi tu nie grać.
C (Cygan): (rzępoli dalej) Laj laj laj laaaaj...
R: PRZESTAŃ!
C: ....
R: (wskazując na gitarę) Daj to!
C: Po co?
R: To cię w łeb palnę.

Pan Rysio jest mistrzem, ale po czterech jak nie pięciu godzinach podwózki ani widu ani słychu, a opowieści wszelakich juz nie dało się  słuchać. Próbowałam nawet przekonać straż graniczną kontrolującą nieopodal mniejsze transportery, żeby zabrała nas do Koszyc. Bezskutecznie. W końcu desperacja pchnęła mnie w stronę półciężarówki świeżo po kontroli. Jeszcze nie zdążyła ruszyć. W śrdoku pan o tureckiej urodzie, który na migi (bo przecież nie po angielsku;) i w mig zgodził się zabrać ze sobą dziewczyny, sztuk dwie.

Przygranicznie - kiedy jeszcze było jasno ;)

Była to chyba najbardziej przerażająca jazda w moim życiu. Pan kierowca niewiele mówił po angielsku, ale gadkę You are pretty miał aż za dobrze wyuczoną - powtórzył ją z resztą kilka razy patrząc bardziej na nasze biusty niż w oczy. Dodam, że była północ, środek zadupia.
Jeszcze jedno czym mógł się pochwalić to fakt, że prowadzi samochód i ogląda filmy w tym samym czasie. Zdecydowanie wolałabym żeby oglądał drogę. Aby potwierdzić swoją umiejętność puścił Harrego Pottera. Trafiliśmy na scenę, w której dementorzy wysysają duszę z głównego bohatera. Poczułam się jakby lada chwila z moją duszą miało stać się to samo.
Ostatnim elementem grozy był fakt, że nasz kierowca zaczął zjeżdżać z trasy zanim w ogóle na dobre wjechałyśmy do Koszyc. Znów wróciła wizja gwałtu, wysywania i Bóg wie czego jeszcze. Ostatecznie wyszło na to, że zwyczajnie nie wybierał się do centrum. Podwiózł nas prawie pod dworzec kolejowy i pożegnał nas z uśmiechem. Ufff.
A na dworcu już na późno na pociągi.


  Niby obleśny, ale jaki pyszny po całym wieczorze spędzonym na zadupiu - hot dog ze stacji w Koszycach!