niedziela, 20 listopada 2011

Pizza napoletana

Niekwestionowaną atrakcją Neapolu jest pizza. Oryginalną piecze się zaledwie 60-90 sekund w piecu opalanym dębowym drewnem. Jest bardzo cienka, ale posiada powierzchnię odpowiednią dla głodomora - musi wystawać poza standardowy talerz. Wytwarza się ją z lokalnych składników: mąki typu 00 (bardzo drobno zmielonej), odpowiednich drożdży, pomidorów z okolic Wezuwiusza (San Marzano), a takżea sera - Mozzarella di bufala campana

Pod Da Michele kolejka rozpoczyna formowanie!
W Neapolu restauracje, knajpki oraz okienka na wynos serwujące pizzę z tradycyjnych substratów opatrzone są numerkiem i zapewne znajdują się na jakiejś specjalnej liście. Okazuje się jednak, że samo użycie lokalnych produktów nie zawsze wystarcza, gdyż nie w każdym numerowanym miejscu pizza jest smaczna. Może to zabrzmi jak reklama z niskim budżetem, ale ważna jest receptura. A propos - pizza musi być wyrabiana, a już na pewno formowana ręcznie. Co do samego przepisu - widać właśnie z tego powodu do pizzerii z najdłuższymi tradycjami ustawiają się najdłuższe kolejki.

Jednym z takich miejsc jest Da Michele - Neapolitańczykom zapewne kojarzy się z długoletnią tradycją, reszcie Europy, a nawet i świata z filmem, w którym zagrała Julia Roberts (Jedz, módl się, kochaj). I być może z długoletnią tradycją. Sami właściciele chwalą się wizytą ekipy fimowej poprzez ogromne zdjęcie na środku pizzerii. Na fotografii uśmiechnięta Aktorka z pokrojoną pizzą. No właśnie - pokrojoną. Okazuje się, że w neapolu pizza w kawałkach jest dla zachodnich frajerów ;) Prawdziwy Włoch w trakcie jedzenia rwie swoją pizzę na kawałki, zwija trochę jak kanapkę i w takiej formie pakuje ją do ust.

W Da Michele serwuje się jedynie dwa podstawowe rodzaje pizzy - Margheritę i Marinarę, jak mówią, bez żadnych zbędnych śmieci (czyt. dodatków), które wcale nie pomagają w docenieniu prawdziwego smaku pizzy (tym razem to cytat ze strony pizzerii, nie kolejna wstawka z taniej reklamy mojego autorstwa).

Margherita zawiera pomidory, mozzarellę, bazylię i oliwę. Jej nazwa wzięła się od imienia włoskiej królowej  - aczkolwiek jeśli chodzi o szczegóły pizzowej historii słyszałam już dwie wersje. Pierwsza głosi, że była to zwyczajnie ulubiona pizza Margherity Sabaudzkiej (w oryginale: Margherita Maria Teresa Giovanna di Savoia). W innym miejscu przeczytałam, że została przygotowana  po raz pierwszy z okazji wizyty królowej w Neapolu. W zasadzie obydwie wersje się nie wykluczają. W każdym razie wszystko sprowadza się do tego, że trzy główne składniki: pomidory, mozzarella i bazylia swoją kolorystyką nawiązują do barw włoskiej flagi.
Marinara jest nieco starsza od Margherity i nie może się obejść bez pomidorów, czosnku, oregano oraz oliwy. Wcale nie zawiera owoców morza - jej nazwa wzięła się stąd, że przygotowywała ją żona neapolitańskigo marynarza (la marinara).

Wracając do głównego wątku: mimo prostego kulinarnego repertuaru w godzinach lunchowych Da Michele jest oblegana przez tłumy.
Masę złożoną z żarłocznych Włochów i odrobiny turystów przyjmuje jeden jedyny kelner, który ma oczy dookoła głowy i ucho na wysięgniku. Usłyszał zamówienie złożone pod nosem, z rezygnacją - myśleliśmy, że i tak od dawna nas nie widzi i nie słucha. Zapewne również dzięki niemu (nie umniejszając ekipie pizzermanów) rotacja w knajpce jest tak sprawna. Tutaj nasuwa się standardowe polskie pytanie: ciekawe ile zarabia. A przy kasie dalej siedzi TEN Michele, syn założyciela pizzerii.

Margarita w Da Michele. Nieostra, ale Zenitem ;)

Muszę jeszcze dodać, że najsłynniejsza neapolitańska pizzeria wygląda jak bar mleczny - białe kafelki, zużyte czteroosobowe stoliki, proste krzesła i obklejona szyba między częścią jadalną, a kuchnią. Oczywiście nad piecem widnieją typowe lokalne dodatki w postaci podobizn świętych.

Właściwie czyta się da miszel czy bardziej po włosku, da mikele? Odpowiedź podsunął pan ze sklepu z Limoncello, który poinformował mnie i mojego Konrada, że da miszel to jest w Paryżu i serwuje pizzę za 40 euro, a w Neapolu jest da mikele, gdzie pizza kosztuje 4 i na dodatek jest lepsza.
Grunt to włoska (całkowicie uzasadniona) duma!

Oczywiście świat (ani neapolitańska pizza) nie kończy się na Da Michele. Na pytanie Gdzie byłeś na pizzy? już nie raz usłyszałam odpowiedź: Chciałem do Sorbillo, ale była kolejka na 40 osób.
O ile nic nie pokręciłam, pizzeria Gino Sorbillo ma już prawie 80 lat, a jej założyciel (Luigi Sorbillo) tak samo jak na pizzy skupiał się na potomstwie - doczekał się ponad dwudziestorga dzieci. Właśnie dlatego aż do dziś w lokalu oprócz dwóch klasycznych wypieków, można spróbować 21 innych - nazwanych imionami jego potomstwa.
Pizzeria Sorbillo jest czynna tylko podczas pranzo (wczesnym popołudniem) i wieczorem, od godziny dziewiętnastej/dwudziestej. Najlepiej jest się tam zjawić właśnie w okolicach otwarcia. Później jest się skazanym na dwugodzinne picie wina w przed wejściem od restauracji.
Inną możliwością jest pizza na wynos. Jeśli chodzi o Sorbillo, nawet na tę opcję trzeba trochę zaczekać. Jednak jest w okolicy parę okienek (znaczna część działających przy normalnych restauracjach), przy których czas oczekiwania jest znacznie krótszy, a pizza ciągle pyszna.

Gazeta po pizzy.

W ten sposób wylądowałam pod kościołem z pizzą z Decumani, dokładniej ze swoją pierwszą w życiu Marinarą. Była pyszna, ale mimo wszystko wolę Margheritę. Chyba potrzebuję na pizzy jakiegoś białkowego produktu w postaci sera, chociaż z drugiej strony śmiesznym doświadczeniem było pożarcie całego ząbka czosnku znajdującego się w centralnej części mojej kolacji.
W pizzowym okienku można upolować także coś na kształt minipizzy (na przykład w Di Matteo). Pizzę taką jest składany i zawijany w firmowy, gazetowy papier. Na początku byłam trochę zawiedziona wysoką estetyką opakowania, bo pizza z gazety kojarzyła mi się raczej z żulerskim produktem owiniętym w resztki La Repubblica, ale po zjedzeniu całości jakoś się pogodziłam z wysoką estetyką papierka.

Jeśli chodzi o samą restaurację, cechą charakterystyczną Decumani jest telewizor na środku głównej ściany. Właśnie ten elemet sprawia, że podczas meczu lokalnej drużyny (SSC Napoli) wśród neapolitańczyków liczy się tylko ta pizzeria.

Jeszcze jedno! Będzie mi bardzo smutno jeśli nie napiszę, że we wcześniej wspomnianym Di Matteo (tym razem w restauracji, chociaż też i w okienku), można dostać przepyszną pizzę biancę. Zamiast pomidorowego sosu znajduje się na niej coś na bazie mleka i w połączeniu z szynką daje nieziemski efekt! Podobno restauracja ta słynie też z najlepszej pizzy fritty - typowo neapolitańskiej potrawy. Jest to pizza, która jest składana na pół i smażona w głębokim oleju. Połączenie ilości tłuszczu i jej rozmiarów sprawia, że ciągle nie wierzę w to, że da się ją zjeść samemu na jeden raz.

Typowe neapolitańskie śmieci - zwracam uwagę na stertę białych popizzowych pudeł ;)

Tak w ogóle mam wrażenie, że mieszkańców Neapolu bardziej obchodzi pizza niż polityka. Kiedy mówiło się o upadku Włoch czy odejściu Berlusconiego, na południu dalej dyskutowano o tym co by tu zjeść na obiad. Siłą rzezczy wątki te czasem się spotykają - i nie chodzi tylko o pizzerię, która przyjęła nazwę Del Presidente po tym jak najadł się w niej Bill Clinton. Wyrazem niezadowolenia stała się chociażby wysoka cena pizzy dla polityków, powstawały też dania na cześć nowych nadziei Włoskiego Narodu.

Pizza, pizza über alles! ;)

czwartek, 17 listopada 2011

Na żywo z Neapolu

W międzyczasie pozwolę sobie zacytować mojego Konrada ciągle przebywającego na neapolitańskiej obczyźnie:

Jak powinna wyglądać promocja sklepu z ciuchami: zamiast manekinów, tancerki w ubraniach ze sklepu - jedna super ładna, reszta już nie, gibią się jak striptizerki ale ciuchów nie chcą zdjąć (szkoda), do szyb przyklejeni faceci z językami na wierzchu, do tego DJ gra muzykę na żywo, przed sklepem faceci z saksofonami i zezowaty pan z różowymi balonikami i panny na Segwayach zapraszające do sklepu. Takie rzeczy tylko we Włoszech.

czwartek, 10 listopada 2011

Limoncello

Pokochałam Neapol od pierwszego wejrzenia (czy raczej przejścia przez ulicę). Zachwycił mnie chaos, w którym każdy jakoś się odnajduje (po prostu niektórym zajmuje to więcej czasu;), rano wszechobecny zapach kawy, który przegryza się przez słodki aromat świeżo pieczonych ciastek, a wieczorem zapach pizzy i dzikie tłumy pod najlepszymi pizzeriami w mieście - myślę, że na stolik mimo sprawnej rotacji czeka się jakieś dwie godziny. Pomijam już widok na port i Wezuwiusza. I krótkie spodenki pod koniec października!


Zachwycił mnie też pan ze sklepu z Limoncello, mocnym cytrynowym/limonkowym likierem - najlepszym sokiem produkowanym w Neapolu (ogółem na południu Włoch). Miałam wrażenie, że każde miasto na w okolicy szczyci się najlepszym limoncello. I nie dopuszcza do siebie tego, że likier z innego miesca mógłby być lepszy. Tak więc można przebierać w Limoncello di Sorrento, Limoncello di Napoli i całym mnóstwie oryginalnych wyrobów regionalnych, które obowiązkowo mają coś wspólnego z cytryną. W ogóle gdzieś przeczytałam, że cytrynowy likier jest typowym świątecznym napojem we Włoszech, ale to już inna sprawa.

Wrócę jednak do tematu: Pan Limoncello (ze sklepu) jest właściwie chodzącym chwytem marketingowym. Zaczyna przyjmowanie klientów od upijania swoimi wyrobami - w wersji bardziej kremowej i tej oryginalnej, zdaje się wyżejprocentowej, jak mówił: na trawienie, a trawienie we Włoszech to (po)ważna sprawa. Potem prowadzi lekko pijanych gości (i z całą pewnością z już uregulowaną pracą żołądka oraz perystaltyką) do części sklepu, w której pokazuje jak przygotowuje się cytryny/limonki. Obiera się je za pomocą sekretnego narzędzia, które okazało się być niczym innym jak zwykłą obieraczką do owoców. Wycieczka ogółem trwa dość długo, a jej trasa zahacza również o coś na kształt kominu sprzed naszej ery. Wiadomo - im więcej czasu poświęci przewodnik tym bardziej głupio jest nic nie kupić.


Tak poza tym Pan Limoncello jak na neapolitańczyka przystało był najzwyczajniej w świecie miły. Pytał skąd jesteśmy, co robimy w Neapolu i nie byłby prawowitym mieszkańcem swojego miasta gdyby nie zaczął tematu pizzy (szczegóły potem).
Na do widzenia oprócz starannie zapakowanych zakupów (na tyle starannie, że proponował crash testy) sprezentował nam po cytrynowym żelku. Pierwszego specjalnie dla mnie, i z lekkim opóźnieniem drugiego, specjalnie dla Konrada. Do tego do zakupów wrzucił całkiem pokaźną ilość odskórkowanych limonek. Bo w limoncello skórki są najważniejsze!