środa, 28 września 2011

Pociągowy maraton

W bardzo porannym pociągu relacji Wenecja-Bolonia dalej cieszyłam się upragnioną samotnością oraz  klimatyzacją. Może trudno w to uwierzyć, ale Włosi są w stanie wstać do pracy na ósmą czy dziewiątą - już w Ferrarze zrobiło się całkiem tłoczno od obywateli pielgrzymujących w garniturach. Z tego powodu na boloński peron wylałam się wraz ze sporym czarno-białym tłumem i omijając szerokim łukiem toaletę za 2 euro (!) przepłynęłam gładko do kolejnego pociągu.
Bardzo profesjonalne zdjęcie stacji w Wenecji. Bardzo rano.

W tym roku nie dało się tanio dojechać prosto do Florencji, więc zdecydowałam się na przesiadkę w Prato. Na szczęście włoskie pociągi są całkiem nieźle zgrane, więc na kolejny czekałam niecałe 10 minut. Czułam z resztą, że mogę (prawie) wszystko, bo w kolejowej toalecie udało mi się umyć stopy! Jak zwykle wymagało to trochę gimnastyki, ale był to dla mnie mały pikuś po przygodach minionej doby.

Niestety, mój zachwyt nad cudownym dopasowaniem grafików pociągów skończył się już we Florencji, gdzie kolejny środek transportu odjechał na moich oczach. Do następnego miałam aż godzinę, ale była to nienajgorsza okazja do nabycia jakiegoś normalnego posiłku. Stanęło na grillowanej kanapce. Taką samą wziął pan konduktor, który wszedł do baru tuż za mną. Różnica była tylko taka, że do kanapki zamówił jeszcze zimne piwo (jakież było moje rozbawienie, kiedy godzinę później sprawdzał mi bilety w pociągu do Sieny!).

Kolejne superprofesjonalne zdjęcie, tym razem florenckiej stacji.

 Bardzo przywiązałam się do mojego pierwszego pełnowartościowego posiłku w trasie. Do tego stopnia, że miałam ochotę zamordować cygana, który w przejściu podziemnym poprosił o moją kanapkę. Była ciepła, chrupiąca, a w środku miała coś na kształt omletu ze szpinakiem, plasterki pomidora i mozzarellę. Parę godzin po porannym Bounty było to jak kulinarne objawienie.

 Potem już tylko pociąg do Sieny. Kiepsko skasował mi się bilet, więc jak rasowa Polka uwierzyłam, że niebawem uda mi się go użyć ponownie. Niestety pan konduktor namierzył dziurki na bilecie i jeszcze dodatkowo je pomazał. Z mojego podstępnego planu nici! Tak poza tym to tylko bujanie, klimatyzacja, drzemka i toskańskie krajobrazy za oknem. Dotarłam do Sieny w jednym kawałku wypadając z pociągu prosto w komitet powitalny w postaci mojego Konrada. Misja spełniona! 

niedziela, 25 września 2011

Szybkie Udine i noc w Wenecji

Udine okazało się być całkiem przyjemnym miastem. Po zachodzie słońca mieszkańcy bardzo powoli zaczęli wychodzić z domów i zapełniać miejsca w przyulicznych knajpkach. Prawie na każdym rogu ktoś pogrywał na skrzypcach, akordeonie, no chyba że róg był już zajęty przez wejście do jakiejś pizzerii albo lodziarni.

Udine trochę po zachodzie słońca - jeszcze puste. Zenitem.

Nie mogłam rozstrzygnąć co zjeść na kolację, więc ostatecznie wylądowałam z Cheeseburgerem w Mc Donald's. Słyszałam, że we Włoszech to grzech, a teraz (już po całym wyjeździe) nawet to wiem. Może właśnie dlatego w restauracji (he he) byli praktycznie sami obcokrajowcy - Azjaci, i trochę ragazzo di colore (w wolnym tłumaczeniu kolorowi koledzy - tak Włosi nazywają ciemnoskórych mieszkańców).

W Wenecji (Mestre) znalazłam się tuż przed północą. Jeszcze przez godzinę podglądałam ludzi: na stacji byli głównie turyści, którzy podobnie jak ja utknęli tam na noc. Do tego paru lokalanych żuli i kilkunastu policjantów, którzy już wyprosili tych mniej estetycznych bezdomnych (trochę mnie bawiła ta dworcowa selekcja). Widać ja się w krajobraz komponowałam, bo spokojnie mogłam zająć ławkę na peronie drugim i całkiem wygodnie się na niej wyciągnąć. Ponieważ tym razem nie zgubiłam żadnej z toreb, jedna posłużyła mi jako poduszka a druga jako nędzna namiastka kawałka kołdry.

Toalety na dworcu w Wenecji, które niestety na noc były zamykane.
Osiągnęłabym perfekcję w ergonomii snu gdyby nie to, że popełniłam karygodny błąd i podkurczyłam nogi. Dzięki temu na mojej ławce mogły usiąść dwie dziewczyny. Nie przeszkadzałoby mi to ani trochę, gdyby nie fakt, że były to głośno trajkoczące nastolatki. Jakby tego było mało jedna z nich non stop miętoliła plastikową butelkę po wodzie mineralnej. Nie miałam ani siły ani wystarczająco dużo asertywności żeby zwracać komukolwiek uwagę, więc postanowiłam poszukać innej leżanki na resztę nocy. Widać dworzec w Wenecji był dość popularnym miejscem noclegowym, bo wolna ławka znalazła się dopiero gdzieś na końcu peronu szóstego. Niby obok leżał jakiś zapity bezdomny, ale nie wyglądał jakby miał się podnieść w ciągu następnych paru godzin.

Kiedy słońce zaczęło wschodzić i mój pociąg miał nadjechać w ciągu parunastu minut, przypomniałam sobie, że mój żołądek już dawno nie widział sensownego posiłku. Jendakże we Włoszech przed szóstną rano jedyne co można kupić to batonik albo kanapka z automatu. Ponieważ czynnikiem limitującym oprócz czasu była też ilość posiadanych monet, skończyłam ze smętnym Bounty. Znowu bida z nędzą. Zlepek pociągów i przesiadek sprawił, że jedzenie bliżej humanitarnych standardów zjadłam dopiero we Florencji. Batonik musiał więc starczyć jeszcze na dobrych parę godzin.

Pizza nie pomaga

Ciągle tkwiłam w Taravisio, ciągle z tym samym Włochem, którego zupełnie nie rozumiałam. I ciągle byłam głodna. W końcu dorwałam kawałek pizzy, który niczym specjalnym mnie nie zachwycił, niestety nie pomógł też w nabieraniu sympatii do Pana Włocha (no, może trochę;). Już na prawdę chciałam być sama albo chociaż z kimś z kim mogę porozmawiać inaczej niż na migi. Ostatecznie na moją prośbę wylądowaliśmy na stacji kolejowej już na godzinę przed odjazdem mojego pociągu - nie miałam nawet nadziei, że chociaż tam odnajdę choć pierwiastek świętego spokoju.

Ku mojemu zaskoczniu Pan Włoch (po wylewnych pożegnaniach) sobie poszedł i samotność całkiem mi się udawała. Ten spokój wydawał mi się mocno podejrzany, więc na wszelki wypadek uciekłam do dworcowej łazienki. Damska toaleta stała się nie tylko moim schronem, ale i prywatnym SPA. Po ostatniej dobie zwykłe mycie zębów stało się luksusem, którego wreszcie mogłam zaznać. Jak nowo narodzona wyszłam z łazienki, ale cała moja świeżość przeminęła na widok niebieskich adidasów, które już tak dobrze znałam. Tak, to buty Pana Włocha! Wrócił żeby mi powiedzieć, że mogę jeździć pociągiem, autobusem, ale nigdy, przenigdy autostopem. Tak gwoli przypomnienia. A później niby znów sobie poszedł.

Widać na stacji panował wahadłowy ruch freaków, bo zamiast Pana Włocha Niebieskie Adidasy pojawił się zarośnięty koleś koczujący w poczekalni. Miłą odmianą było to, że świetnie mówił po angielsku. Nie był też Włochem, dokładniej pochodził z Ekwadoru - taki jeden z cyklu Fuck the system, wyznawca otwartych związków, co to podobno ma dziewczyny z okładek Vogue'a w kilku miastach Europy. Modern hipis można by rzec ;) Było pozytywnie. I mogłam udawać, że nie widzę niebiestkich adidasów, które znów zmaterializowały się na stacji. I znowu, i raz jeszcze. Przy okazji poleciłam Ekwadorczykowi austriackie Villach z turkusową wodą, do którego i tak się wybierał.
Zdjęcie butelki, które chyba bez głębszego celu zrobiłam w pociągu relacji Taravisio-Udine.

Mimo wszystko bardzo mi ulżyło kiedy wsiadłam do pociągu. Przez okno widziałam jeszcze Pana Włocha Niebieskie Adidasy, który opowiadał historię mojej podwózki tym razem nieco zaskoczonemu konduktorowi. Mi i tak było już wszystko jedno - 10 minut później niebieskie buty zniknęły daleko za horyzontem, a w całym wagonie prócz mnie nie było żywego ducha. W końcu! Przede mną tylko przesiadka w Udine i (jak się okazało) noc na dworcu w Wenecji. W tym roku przynajmniej bez załamania pogody.

sobota, 24 września 2011

Z austriackiego deszczu pod włoską rynnę

Po tym jak ledwo przeżyłam autostopy, przesiadki i upały w Austrii, siedziałam sobie wygodnie na przednim siedzeniu u Pana Włocha w samochodzie i powoli ale skutecznie przemieszczałam się na południe. Do tego dowiedziałam się, że jedziemy do Treviso - byłam wniebowzięta, bo to już prawie Wenecja! Zwiększało to moje nędzne szanse dotarcia do Sieny jeszcze tego samego dnia. Potem włosko-hiszpańsko-angielska, a tak na prawdę migowa rozmowa plus wizualne obserwacje, które uświadomiły mi, że Tarvisio to jednak nie Treviso. Wychodziło na to, że za dwie godziny będę raptem po drugiej stronie granicy, a nie w Wenecji. Mój nastrój zjechał znów centralnie w dolinę sinusoidy.

Trochę Taravisio. Zenitem. Gór prawie nie widać, ale tam są!
Cała droga upłynęła nam na wymianie podstawowych informacji. Zrozumiałam, że Pan Włoch jest przewodnikiem górskim, ja zaś próbowałam wytłumaczyć co studiuję. I że jadę odwiedzić chłopaka, aczkolwiek nie wiem czy słowo boyfriend, które szybko wyewoluowało w bojfrendo cokolwiek rozjaśniło.
Bardzo miłe ze strony Pana Włocha było to, iż podrzucił mnie na stację kolejową, która była na totalnym zadupiu. Gorzej, że nie było to dobre miejsce do łapania stopa w stronę Udine (kolejnego punktu wyprawy). Chyba z resztą właśnie o to chodziło - najwyraźniej w kolejnym panu uaktywnił się instynkt ojcowski. Wysiadł z samochodu żeby mi pomóc, chociaż przy niemalże zerowej możliwości komunikacji był mi potrzebny jak piąte koło u wozu. Zostałam zaprowadzona do kasy, którą spokojnie znajazłabym sama, po czym przedstawiono moje zapotrzebowanie na bilety (co również na ogół umiem sama zrobić). Przy okazji Bogu ducha winien pan w kasie usłyszał połowę historii mojego życia (a przynajmniej podróży). Oczywiście nie ode mnie. Padło też słowo bojfrendo.

Niezbyt chciałam kupować bilety na podróż aż do Bolonii, ale w końcu zdobyłam się na ten odważny akt wierząc, że dzięki temu Pan Włoch się w końcu odczepi. Jednak tragedia w tym wszystkim była taka, że mój pociąg z Travisio odjeżdżał dopiero za trzy godziny! A mój (już) przymusowy towarzysz podróży zaoferował na czas oczekiwania swoje towarzystwo. Jak subtelnie wytłumaczyć, że się kogoś nie chce (tak żeby go nie urazić) nie znając jego języka? Jedyną  moją nadzieją na przetrwanie tego popołudnia był konkretny posiłek, którego od rana tak mi brakowało. Miałam nadzieję, że po jakiejś pizzy czy paście będę mogła wysłuchać jeszcze trochę długich, szybkich włoskich zdań i tego się trzymałam. Przestałam się też łudzić, że zdążę tego dnia do Sieny - pomyślałam nawet o jakimś przyjemnym noclegu w Ferrarze, w której jeszcze nie byłam. Ale to już inne story.

wtorek, 20 września 2011

Turkusowe Villach

Po moich blondyńsko-autostopowych perypetiach byłam już na drodze do austriackiego Villach. Zaliczyłam przesiadkę w Klagenfurcie: z autobusu Intercity do pociągu. Była to przesiadka nie byle jaka, bo w przerwie udało mi się w końcu napić wody i zatankować zapasy! W pociągu dalej przyjemnie wiała klimatyzacja, ale to co zobaczyłam za oknem, sprawiło, że tak bardzo pragnęłam wysiąść! Natychmiast! Mijałam nieskazitelnie turkusowe jezioro wetknięte między zalesione góry. Do tego idealna pogoda, a przy brzegu rozwinięta infrastruktura plażowa: pomosty, lodziarnie, widok na bujające się żaglówki. Gdyby nie mocno sprecyzowany cel podróży z chęcią zostałabym tam na parę dni.

Na jednej z ostatnich stacji wsiadła eskpresyjna starsza pani z białym puchatym pieskiem. Krzyczała Ciao! do swojej córki na peronie. Poczułam Włochy i odrazu zrobiło mi się trochę lżej na duchu.
Pani dosyć szybko mnie zagadała (o dziwo po angielsku) - okazało się, że obydwie celujemy we Włoskie Udine. Z tą różnicą, że i właścicielka, i puchaty piesek mają już wykupione bilety na dalszą podróż. Dla mnie nie starczyło.

Postanowiłam poszukać informacji turystycznej, która miała mi pomóc w wybraniu miejsca na autostopowanie. Faktycznie pomogła. Docierając wyposażona w mapę okolicy do wyznaczonego punktu, znów miałam okazję co nieco obejrzeć - w Villach również królowała cudownie turkusowa woda (tym razem z rzeki), a do zestawu dołączone były zabytkowe budynki, designerskie kolorowe ławeczki i sporo kwiatów. Tam też mogłabym zostać trochę dłużej.

Tochę Villach. Na zenitowym zdjęciu superturkus wyszedł jak brązowa breja, ale musicie mi uwierzyć, ze on tam jest!

Nie przeszłam nawet 1/5 planowanej trasy, kiedy na światłach dostrzegłam samochód z włoską rejestracją. Po mojej próbie nawiązania kontaktu pan za kierownicą wybełkotał, że nie zna języków, ale jedzie do Udine (przynajmniej z tego co zrozumiałam). Dlatego bardziej na migi wyprosiłam podwózkę. W ten sposób zniknęłam z Villach, a tym samym z upalnej, turkusowej i męczącej Austrii. Mimo że słońce było coraz niżej, ciągle wierzyłam w jakiś cud, który pomoże mi dotrzeć do Sieny już nie przed końcem dnia, ale chociaż przed północą.

niedziela, 18 września 2011

Kierunek: Włochy! Warszawa - Graz

Tak to jest jak się kupuje bilet samolotowy tylko na powrót z wakacji. Dokładniej z Włoch do Polski. Gorzej w drugą stronę, ale plan był całkiem prosty.
Zaczęło się niewinnie - miał być Polski Bus Warszawa-Wiedeń, a potem autostop prosto do Sieny. Moje blond włosy miały pomóc w szybkiej podróży, ale nie przypuszczałam, że mogą ją wydłużyć o połowę!

Na samym wstępie (oczywiście nie z powodu moich włosów) Polski Bus postanowił zaprezentować co to polskość w pełnej krasie - w Katowicach zaserwował nam godzinę dodatkowego postoju z przyczyn technicznych. Wszystko wyglądało na to, że jeden z dwóch kierowców zapomniał kanapki z domu, gdyż zniknął na czas zarządzonej przerwy. Po godzinie wypadł z taksówki jednak kierowca numer trzy, więc może nie do końca o jedzenie chodziło.
Mimo całego zamieszania do Wiednia dojechaliśmy zgodnie z planem, czyli o 4:50 am. Uzbrojona w niezbyt szczegółową mapę Europy i wydruk dwóch wiedeńskich dzielnic, ruszyłam w poranne ciemności łapać stopa.
Pierwszą moją nadzieję wzbudziła polska rejestracja wpatrzona na stacji beznyznowej. Lekkie obawy zaś wywołali czterej brodaci panowie o wybitnie niepolskiej urodzie stojący przy całkiem nowym samochodzie. Nie mówili słowa popolsku, a ich konsternacja wskazywała na to, że chyba samochód ukradli ;) Nie wnikałam i dość szybko poszłam szukać sobie innej stacji.
A teraz coś co stanowi zdecydowanie największą wadę łapania stopa przy Triester Strasse - prowadzi do przemysłowej dzielnicy Wiednia, co przed szóstą rano wiąże się z masą robotników przesyłających obleśne buziaczki ze swoich samochodów dostawczych.

Ostatni gwóźdź do trumny dobił pan, który łamanym angielskim za podwózkę zaoferował six. Six, six, six... czego sześć? O kurdę, SEX! Szybko uciekłam z samochodu, ale stres pozostał. Ponieważ wyszłam już na totalne zadupie komunikacyjne, miałam niewielki wybór, więc postanowiłam zostać i machać dalej.
Po jakiś dziesięciu minutach zatrzymał się całkiem miły i normalnie-wyglądający pan, który angielski pamiętał ze szkoły średniej. To trochę jak z moim niemieckim, z tym że (jak się potem okazało) pan Gehrard ma już córkę w moim wieku. Właściwie dlatego mnie zabrał. Okazał się być pierwszym z moich dwóch samozwańczych ojców, których poznałam w trakcie podróży. Zostałam parę razy kulturalnie napomniana, że jednak nie powinnam jeździć sama autostopem.
Pan Gehrard dowiózł mnie na całkiem przyzwoitą stację w Wiener Neustadt (1/3 drogi do Graz), oczywiście przy autostradzie. Powiedział, że gdyby nie spieszył się z dostawą to zawiózłby mnie do Sieny (ale byłyby jaja;). Kazał mi obiecać, że wyślę mu SMSa jak tylko dojadę na miejsce, inaczej znajdzie mnie w Polsce i ukatrupi (w bardzo dowolnym tłumaczeniu z jęz. niemieckiego).

Na stacji bezynowej (a właściwie w wielkim kompleksie benzynowo-restauracyjno-rozrywkowym) znalazłam panów biznesmenów w fajnym Porshe Cayenne (model ustaliłam potem przy pomocy kolegów), którzy (jak przypuszczałam) nie dość, że mówili po angielsku to jeszcze bardzo szybko zawieźli mnie do Graz. Ale to już kolejny rozdział opowieści. Także tych blond.

sobota, 17 września 2011

Lato, góry i Botanicy!

Lato ewidentnie już się skończyło. W związku z tym zatonęłam w wakacyjnych zdjęciach i filmikach. Jak to zwykle bywa, meandry odnośników zaprowadziły mnie do wspomnień z także z wcześniejszych lat, między innymi do Botanicznych Wyjazdów. Chodzi tu dokładniej o podróże Sekcji Botanicznej jednej z warszawskich uczelni.
Miałam okazję uczestniczyć w dwóch takich wyjazdach, ale z tego co mi wiadomo, wszystkie trwają niecały miesiąc i dzielą się na dwie części: bardziej oficjalną, w czasie której dzień w dzień badamy rośliny oraz turystyczną w stylu: napracowaliśmy się, a teraz pozwiedzajmy i wypijmy trochę wina.

Odgrzebałam nawet jedno slajdowisko wypominkowe. Akcja toczyła się w Masywie Świdowca na Ukrainie, a później w bułgarskiej Rile oraz na trasie pomiędzy wymienionymi punktami.


Podejrzewam, że treść komentarzy jest zrozumiała raptem dla kilku osób, dlatego spieszę z wyjaśnieniami!
Tak więc czego nauczyli się botanicy? 

1) Ciężkiej i mozolnej pracy w mokrym terenie - faktycznie trzeba było się nachodzić i ciągle padało, ale przymiotnik mozolny występuje tu raczej dla wzmocnienia efektu.

2) Chodzić po stromych zboczach - zdjęcie mówi samo za siebie!

3) Wartości złotego korzenia - złoty korzeń to kłącze różeńca górskiego, dość cennej rośliny. Po jego przełamaniu uwalnia się przyjemny różany zapach, ale nie stąd wartość różeńca. Z jego kłącza produkuje się zdrowotne nalewki, suplementy diety itd. Dlatego mimo iż różeniec jest na Ukrainie chroniony, wielu mieszkańców okolicznych wiosek (z pogranicznikami na czele) zawzięcie wykopuje bidną roślinkę, zarówno na użytek domowy, jak i z myślą o okoliczych skupach. Z tego powodu podczas naszych badań, trafiały się nieuzasadnione akty zazdrości ze strony krążących w okolicy Ukraińców. 

4) Że nie wszystko można mieć w zielniku, nawet na SGGW - podejrzewam, że kontrola na granicy nie spojrzałaby z zachwytem na listki marihuany wystające z naszych plecaków. Małą hodowlę znaleźliśmy w starej synagodze w Widyniu.

5) Nie podwijać spodni, kiedy świeci słońce - zwłaszcza kiedy chodzi się po torfowisku. Nasz z natury blady kolega przepłacił takie przedsięwzięcie dniem spędzonym z Panthenolem na nogach.

6) Że jedzenie w Mc Donald's wszędzie smakuje tak samo - przynajmniej w kwestii podstawowych pozycji menu. Akutalnie cierpię z powodu braku podwójnych Cheseeburgerów w Warszawie (w Krakowie są!).

7) Nie wychodzić w góry kiedy pada - oprócz oczywistych problemów, czyli mokrych rzeczy, które potem wędziliśmy nad ledwo rozpalonym ogniskiem, zdarzyły się te równie przewidywalne, ale jednak trochę przez nas zapomniane. Dokładniej jeden problem w postaci lawiny. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale bryły lodu wielkości przedziału pociągowego zatrzymały się dokładnie na wzgórku, tuż za którym znajdowały się nasze namioty. Brr.

8) Korzystać z wygodnych środków transportu - cóż, jak ktoś się ustawił i był małych gabarytów... ;)

9) Nieświadomie zarażać się snem Oli - Ola spała nawet w jałowcu (jak na załączonym obrazku) - w drugiej części wyjazdu to ja zasypiałam gdzie popadnie.

10) Pilnować łopaty - łopata pożyczona od ukraińskich budowlańców, pewnego razu zjechała w dół zbocza, jakieś dobre 500 metrów. Później była już obiektem specjalnej troski.

11) Sztuki odchudzania - takie są efekty jak się zjada dziennie torebkę kaszoryżu z sosem z proszku, pół czekolady (jak się ją wniesie) i 2 kanapki z małą ilością czegośtam z puszki. A potem się łazi 8 godzin.

12) Morfologii owadożernych roślin - każdy wie, że rosiczki najłatwiej usypuje się z tabaki.

13) Opierdzielać Carexy - Carex to nazwa rodzajowa turzyc, czyli takich roślin, które normalny człowiek nazwałby trawą. A opierdzielać (dokładniej opierdielit czy jakoś tak) to w języku ukraińskim oznaczać, czyli dochodzić do tego co to za gatunek. Opierdzielanie to jedno z głównych zajęć botanicznego wyjazdu.

14) Mocnego snu - tym razem nie chodzi o Olę, tylko o liczne noclegi na dworcach, które wymagały silnej koncentracji na wykonywanej czynności czyli spaniu.

15) Że nie można ufać bułgarskim siostrom zakonnym - w naszym przewodniku napisano, że w okolicach Sofii jest klasztor, w którym siostry zakonne udostępniają pokoje. Kiedy słońce zaczęło zachodzić ruszyliśmy pod miasto i wspięliśmy się pod sporą górkę, tylko po to żeby tuż przed zmierzchem dowiedzieć się, że siostry wcale gości nie przyjmują. W efekcie przenocowaliśmy w namiotach na parkingu tuż przy murach zakonu całą noc strachając się, że ktoś nas okradnie, zabije albo chociaż wypisze nam mandat.
 Właściwa konkluzja chyba jednak jest taka, że do końca nie można ufać przewodnikom - siostry pewnie też już nie raz narzekały z powodu błędnej informacji w książce.

16) Przepióreczki - legendarnej piosenki, która stała się hymnem wyjazdu, i której teraz mało kto może jeszcze słuchać,

17) Kontemplacji pięknych widoków - dotyczy zdjęcia z Musały (najwyższego szczytu Masywu Rilskiego), która cała była spowita we mgle. Autorzy przewodnika zaś poświęcili dość długi fragment na zachwyty nad widokami...

18) Rozmówek bułgarskich - przynajmniej na bardzo podstawowym poziomie. Głównie przy okazji pana na zdjęciu, który (z tego co zrozumieliśmy) szukał swoich krów.

19) Że rodaków-biologów można spotkać wszędzie - no bo jak inaczej ująć fakt, iż spotkaliśmy biologów z Drezna (docelowo z Polski) na wysokości prawie 3000 m n.p.m.

20) Korzystania ze znajomości - po rakiji wypitej wspólnie z szefostwem schroniska Rybni Jezera konny transport (ku zgorszeniu innych turystów) zwiózł nasze plecaki aż na sam dół. Warunkiem było wypicie za zdrowie pana nadzorującego zwożenie (i zapewne też koni) w Rilskim Monastyrze. Nie wymagałoby to większych poświęceń, gdyby nie fakt, że rakija jako napój wysokoprocentowy (znacznie wyżej procentowy niż wódka) zdążyła mocno przejść plastikiem.

21) Że halę główną dwora w Sofii zamykają o północy - z tego powodu zaliczyliśmy nocleg w podziemiach mocno przypominających korytarze warszawskiego Dworca Centralnego. Spaliśmy (a właściwie spałyśmy, bo samcza część pilnowała) w towarzystwie wszystkich bezdomnych z okolicy. Było całkiem przyjemnie nie licząc porannej szarpaniny z cyganką  o (naszego!) melona.

22) Unikać taksówkarzy w Ruse - wcale nie potrzebowaliśmy podwózki, a panowie kierowcy gonili nas ze swoją bogatą ofertą turystyczną grubo ponad godzinę. Do tej pory dźwięczy mi w głowie echo: Unesco! Unesco! Five euro! Unesco!

23) I że życie fitosocjologa jest ciężkie!

piątek, 16 września 2011

Jak nie wracać przez Słowację - część druga

Ponieważ pociągi na Słowacji nie jeździły po północy (a przynajmniej nie z Koszyc-Košic), jedyne co mogłyśmy zrobić to pójść spać. Wprawdzie w hali głównej dworca trafiłyśmy na parę żulerskich objawień, jedenk dość szybko zniknęły w niewyjaśniowych okolicznościach. Jedyne co nas obudziło to panowie policjanci, którzy chcieli nas ostrzec przed kradzieżami.

Witraż na dworcu, ale już w Žilinie  

Nad ranem zrodził się dylemat, którym pociągiem jechać - do Zwardonia czy do Žiliny? W rozwiązaniu dylematu miał nam pomóc mój niezbyt-smart-fon i wi-fi sponorowane przez Dworzec Košice. Forum  powiedziało, że Žilina będzie lepszym pomysłem ze względu na połączenia z Krakowem. Jak się potem okazało, źle nam powiedziało.
Nabyłyśmy podejrzanie drogi bilet (w Serbii przecież było z natury tanio, a na Węgrzech miałyśmy zniżkę studencką jak się postarałyśmy), ale po wejściu do pociągu wszystkie podejrzenia prysły. Zachwyciły nas nowe siedzenia, klimatyzacja, zapach cytrynki w toalecie... nic tylko pospać jeszcze trochę w komfortowych warunkach!

Nie wiedziałam jeszcze, że sen stanie się moim wrogiem, kiedy będę próbowała podziwiać słowackie widoki. Jechałyśmy przez Tatry o wschodzie słońca - żadne słowa tego nie opiszą, zdjęcia tym bardziej, zwłaszcza że ich nie posiadam ;) Wywołało to we mnie ogromną chęć szybkiego powrotu w góry - może jeszcze się uda tej jesieni.

Czas jednak wrócić do brutalnej rzeczywistości. Z Žiliny żadnych bezpośrednich połączeń do Polski nie było. Według pani z informacji, która piła poranną kawę, jedynym sensownym połączeniem jest powrót przez czeski Bohumin i (już polskie, wiadomo) Katowice. Za 200 zł od łebka. Jaki z tego morał? Nie słuchać pani z poranną kawą. Zwłaszcza jak ma Was gdzieś. My jednak popełniłyśmy ten błąd i pojechałyśmy zasugerowaną trasą zamiast spróbować Zwardonia. Muszę jednak dodać, że nie chciałyśmy zbytnio ryzykować, bo Lidkę naglił koniec urlopu, a i obydwie ciągle miałyśmy w pamięci traumatyczne kilka godzin z Panem Rysiem w pobliżu granicy węgiersko-słowackiej.
Jeszcze tylko śniadanie zakupione w Tesco i zjedzone w sąsiedztwie fontanny ulepionej z gliny.

Na śniadanie był między innymi Dobry Tata ;)


Bohumin kojarzy mi się głównie z trzygodzinnym koczowaniem: najpierw na ławce przy dworcu a potem tuż przy peronie pierwszym z użyciem karimaty. Wykorzystałyśmy też palnik żeby sobie zrobić zupkę z proszku, a co! Może nawet miałybyśmy ochotę na normalny obiad, ale wymienianie kasy na Korony w czasie kiedy posiadamy jeszcze Euro, Forinty i Serbskie Dinary, jakoś nam się nie uśmiechało.
A, i na dowód, że Prawo Murphy'ego musi zadziałać zawsze i wszędzie - czekałyśmy na przesiadkę do polski mnóstwo czasu, bo poprzednia opcja odjechała 3 minuty przed tym jak w ogóle ujrzałyśmy stację w  Bohuminie ;)

Koczowanie w formie drzemki na skwerku
Polskę poczułyśmy jeszcze wsiadając w Czechach. Na początku okazało się, że miejsca w pociągu są jakoś bezsensownie ponumerowane, więc i tak każdy usiadł mniej więcej jak mu pasuje. Oczywiście usiadł jeszcze w czeskiej Pradze, więc na naszej stacji to był już tylko nasz problem. Potem juz tylko standardy:

...muszę siedzieć przodem do kierunku jazdy ... -  Czy może ktoś w końcu otworzyć z przodu okno!? - Tu nie można otwierać okien, bo jest klimatyzacja! - Przecież klimatyzacja nie działa! - Działa, tylko przez te otwarte okna jej nie czuć! ...a ja kupiłam bilet z miejscem przy oknie i będę siedzieć przy oknie!

Wszyscy skwaszeni i źli. Do tego nie częstują winem, nie opowiadają o TIRach z Danonkami, nie grają na trąbkach, a uśmiechają się bardziej okazjonalnie niż standardowo. Przy życiu trzymała nas jednak wizja rychłego prysznicowania i czystopachnącej pościeli. Poza tym każda z nas w plecaku miała po 4 litry egerskiego wina :)

niedziela, 11 września 2011

Jak nie wracać przez Słowację - część pierwsza

Pijalnia wina na dworcu w miejscowości o długiej nazwie
Nasi nowopoznani znajomi oprócz tego, że zaproponowali wspólne taplanie się w termach, siłą rzeczy podwieźli nas do węgierskiego Miszkolca. I dobrze, że przezornie od razu zabrali nas na dworzec autobusowy. Okazało się, iż ostatni autobus odjeżdżający w stronę granicy węgiersko-słowackiej w przeciągu dwóch dni, startuje za dziesięć minut. Nasz rozsądek (tak, on tam jest!), kazał nam przeprosić za zmianę planów i odpuścić termy. Było szkoda, bo opowieści o wodzie bulgoczącej w grotach skalnych brzmiały naprawdę zachęcająco. I znajomi fajni.

Mimo że do granicy słowackiej w linii prostej było niewiele ponad 50 kilometrów, nasz autobus jechał ponad 3,5 godziny! Dzięki temu zwiedziłyśmy chyba wszystkie wioski na północ od Miszkolca łącznie z Tokajem (jeszcze więcej pysznego wina, niestety przez szybę). Gdyby nie to, że dramatycznie bardzo chciało mi się siku, cieszyłabym się malowniczym widokiem. Wzgórza, dużo zieleni i popołudniowe słońce.
Byłyśmy jednak świadkami całkiem absurdalnej sytuacji kiedy to nasz autobus zatrzymał się w środku ogomnego pola - naokoło nie było nic, dosłownie nic oprócz łanów zboża. I przystanku, z którego wsiedli dwaj ładnie ubrani panowie. Cały absurd szybko wyparował, a właściwie zamienił się w groteskę. Panowie jakby nigdy nic wyjęli legitymacje kontrolerów i zaczęli sprawdzać bilety. Do tej pory zastanawiam się czy ktoś inny (jakiś normalny człowiek) korzysta ze śródpolnego przystanku.

Mnóstwo jaskółek w przygranicznej miejscowości o długiej nazwie.

  Oto jest! Przedgraniczna miejscowość o typowo węgierskiej nazwie. Tak typowej, że przenigdy jej nie zapamiętam. Jest i pani z dworca kolejowego, która informuje nas, że pociąg do słowackich Koszyc będzie dopiero za cztery godziny (w sumie to i tak sukces w kontekscie tego, że Słowacy i Węgrzy się nie dogadują). Wokół stacji lokalne knypki, a nam się włączają wiercidupy. Idziemy więc do przejścia granicznego! Po drodze minęłyśmy równiutko przystrzyżoną murawę, snując wizje jakby to było rozbić się i przenocować na boisku piłkarskim.


  Stare przejście graniczne, siłą rzeczy niezbyt w użyciu  

Do granicy było coś koło dwóch, może trzech kilometrów. Po zwiedzeniu dość zdewastowanego wnętrza dawnego budynku straży, stawiłyśmy czoła brutalnej rzeczywistości. Od strony słowackiej nie było praktycznie nic - stacja beznynowa, jakaś zatoczka, ale żadnej stacji kolejowej, przystanku autobusowego, nic. Był za to Pan Tirowiec (Rysiek) na polskich rejestracjach, który obiecał pomóc. Jednak na opcje powrotne trzeba było czekać. W ten sposób spędziłyśmy wieczór w towarzystwie samozwańczego słowackiego strażnika granicy ze spluwą przy boku, pijanego Słowaka bez zębów i oczywiście pana Rysia we własnej osobie.

Fusiasta kawa od Pana Rysia
  Pan Rysio, Pan Bezzębny i Granica Ranger
Zostałyśmy uraczone licznymi opowieściami, na przykład o tym jak podczas jednej z kontroli, uparci celnicy prześwietlili rysiowego TIRa, a w efekcie zobaczyli jedynie parę tysięcy Danonków. I moja ulubiona akcja z grającym pod oknem ciężarówki (oczywiście w celach zarobkowych) cyganem:
R (Rysio): Proszę mi tu nie grać.
C (Cygan): (rzępoli dalej) Laj laj laj laaaaj...
R: PRZESTAŃ!
C: ....
R: (wskazując na gitarę) Daj to!
C: Po co?
R: To cię w łeb palnę.

Pan Rysio jest mistrzem, ale po czterech jak nie pięciu godzinach podwózki ani widu ani słychu, a opowieści wszelakich juz nie dało się  słuchać. Próbowałam nawet przekonać straż graniczną kontrolującą nieopodal mniejsze transportery, żeby zabrała nas do Koszyc. Bezskutecznie. W końcu desperacja pchnęła mnie w stronę półciężarówki świeżo po kontroli. Jeszcze nie zdążyła ruszyć. W śrdoku pan o tureckiej urodzie, który na migi (bo przecież nie po angielsku;) i w mig zgodził się zabrać ze sobą dziewczyny, sztuk dwie.

Przygranicznie - kiedy jeszcze było jasno ;)

Była to chyba najbardziej przerażająca jazda w moim życiu. Pan kierowca niewiele mówił po angielsku, ale gadkę You are pretty miał aż za dobrze wyuczoną - powtórzył ją z resztą kilka razy patrząc bardziej na nasze biusty niż w oczy. Dodam, że była północ, środek zadupia.
Jeszcze jedno czym mógł się pochwalić to fakt, że prowadzi samochód i ogląda filmy w tym samym czasie. Zdecydowanie wolałabym żeby oglądał drogę. Aby potwierdzić swoją umiejętność puścił Harrego Pottera. Trafiliśmy na scenę, w której dementorzy wysysają duszę z głównego bohatera. Poczułam się jakby lada chwila z moją duszą miało stać się to samo.
Ostatnim elementem grozy był fakt, że nasz kierowca zaczął zjeżdżać z trasy zanim w ogóle na dobre wjechałyśmy do Koszyc. Znów wróciła wizja gwałtu, wysywania i Bóg wie czego jeszcze. Ostatecznie wyszło na to, że zwyczajnie nie wybierał się do centrum. Podwiózł nas prawie pod dworzec kolejowy i pożegnał nas z uśmiechem. Ufff.
A na dworcu już na późno na pociągi.


  Niby obleśny, ale jaki pyszny po całym wieczorze spędzonym na zadupiu - hot dog ze stacji w Koszycach!

Dolina Pięknej Kobiety - Eger

Węgry przywitały odpowiednią tempertaturą - nie za gorąco, nie za zimno. Kolejna drzemka w pociągu do Egeru również nie stanowiła powodu do narzekań. Przyjemna była także piesza wycieczka do Doliny Pięknej Pani/Kobiety, w której znajomi polecili nam kemping. Trochę pomyliłyśmy drogę, więc ostatecznie zaszłyśmy potencjalne miejsce noclegowe od tyłu, dokładniej od strony totalnie zakłódkowanej bramy. Niezybzt chciało nam się dalej chodzić. Tak się jednak złożyło, że stałyśmy tuż obok wielkiej tabliczki z napisem NOCLEGI. Równie tajemniczej jak wielkiej, bo nie wskazywała żadnego konkretnego miejsca. Za to na pobliskiej górce wyrastał niebieski namiot firmy Chuechuechue (Quechua). Postanowiłyśmy dopytać o co chodzi.

Podświetlany fragment tablicy sąsiadującej z tablicą noclegową.
 
 Widząc wychodzącą nam na wprost staruszkę rzuciłyśmy bez większego przekonania dzień dobry, wszak wszystko jedno co powiemy - na Węgrzech zapewne i tak nie zrozumieją ;) Jakież było nasze zdziwienie kiedy na oko siedemdziesięcioletnia pani odpowiedziała całkiem po polsku to samo! Później dodała, że słabo mówi w naszym języku, ale zaraz przyjdzie jej mąż. Jak się okazało małżonek wcale nie był Polakiem, ale przemiłym Węgrem, który w 1974. roku spędził w Warszawie pół roku na wymianie. A mówił tak pięknie, że ho ho! I z pewnością wiedział o życiu literackim Stolicy więcej od nas. Kazał nam mówić do siebie panie Wojtku, ale podejrzewam, że jego węgierskie imię (jak każde słowo) składa się z conajmniej parunastu sylab.

Podglądając egerskie termy.

Za półdarmo rozbiłyśmy się na panowojtkowym podwórku. Oczywiście z dostępem do łazienki, kuchni i ping-ponga, a jak się trafi to również z soczystym arbuzem od żony gospodarza. Eger zaś okazał się bardzo przyjemnym miastem z termami, których oczywiście nie zdążyłyśmy odwiedzić. Ale co tam miasto! Wszystko sprowadza się tutaj do Doliny Pięknej Kobiety. Jedna z legend głosi, że jej nazwa wzięła się od pani wielkiej urody, która niegdyś sprzedawała tam wino. Widać Węgrzy są bardzo przywiązani do tradycji, bo aktualnie w Dolinie sprzedażą minimum czterech rodzajów tego trudnku trudni się mniej więcej czterdzieści winnic. Wieczorami właściciele praktycznie wszystkich otwierają małe knajpki, gdzie można skosztować przepysznych i przetanich win.

Fragment winnej imprezy
 Większość czasu spędziłyśmy w winiarni, w której zasiadało sporo tubylców i grał cygański zespół. Przy pomocy odpowiedniego datka (nie trudno zgadnąć kto komu zapłacił;) nastąpiło węgiersko-romskie porozumienie. Zaowocowało bardzo udanym koncertem w wykonaniu połowy zawartości knajpki (a szczególnie ładnie śpiewającego pana Węgra). Do palety atrakcji dołączyły też trzy starsze panie. Po zamówieniu pizzy i wielu karafek wina zaczęły tańczyć czardasze. Jakieś dwie godziny później cała knajpka pod wpływem grała, śpiewała lub/i tańczyła.
Na winnicowej imprezie poznałyśmy bardzo fajną (jeszcze bardziej podróżującą) parę z Polski. Przy tej okazji dowiedziałyśmy się, że nie tylko Eger jest miastem termami płynącym. W ten radosny sposób umówiliśmy się na taplanie się w Miszkolcu dnia następnego.

czwartek, 8 września 2011

Z Gučy - ucieczka w cisze

Festiwal w Gučy przytłoczyła mnie nieco obfitością dźwięków. Głównie ze względu na fakt, że na naszym kempingu bodźców słuchowych było również pod dostatkiem. Dźwięki docierały najczęściej w postaci house'owej muzyki z ogromnych głośników ustawionych centralnie na wprost naszego namiotu. Koniec końców do trzeciej w nocy (bo wtedy zaczynała się cisza nocna;) nie pomagały nawet douszne stopery. Zdaje się, że Lidka była bardziej odporna, ale i tak zgodnie stwierdziłyśmy, że nie ma co grzać tyłków i trzeba jechać dalej. I tak się stało!

Autobus nieco nas zaskoczył dość wysoką ceną przejazdu, ale miał swój poranno-robotniczy klimat. Z tego wszystkiego i tak bardziej zdziwiła nas przesiadka w Lučani. A właściwie jej brak. Rozkładowy autobus nie przyjechał i chyba nie zamierzał. Za to podjeżdżający nieustannie taksówkarze pytali o to gdzie nas zabrać a dokładniej czy nie zawieźć nas do Gučy. Najwyraźniej tak wyglądałyśmy.

Dworzec autobusowy w  Lučani
 





 Nauczona doświadczeniem z południowej Rumunii, wyszłam z założenia, że na pewno chcą na turystach-frajerach dobrze zarobić. Musiałam jednak zrewidować poglądy w momencie, kiedy kolejny tubylec wpakował się w taksówkę jakby nigdy nic i odjechał w siną dal.
W związku z tym wysłuchałyśmy kolejnego taksówkarza, który (jak się okazało) zaproponował całkiem niezłą cenę za podwózkę do pobliskiej Požegi. Przy okazji zabrałyśmy ze sobą zalegającego na ławce Amerykanina ratując go tym samym od pozostania w Lučani na zawsze.

  Belgrad. Włoska knajpka oczekiwaniu na wieczorny pociąg do Budapesztu. Tam zjadłam najlepsze pesto w moim życiu ;)  
 
Korytarz naszego pociągu tuż przed Budapesztem
Reszta trasy (aż do Budapesztu) poszła całkiem gładko, nie licząc traumatycznych przeżyć w nocnym pociągu Belgrad-Budapeszt. Można go było określić mianem międzynarodowego TLK. Pociąg był tani, ale biletów sprzedawano ile wlezie. Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że następnego dnia w Budapeszcie zaczynał się jakiś znany festiwal. Z miejscami nie miałyśmy problemów, ale potem jak rasowe Polki broniłyśmy przestrzeni w przedziale. I to nas zgubiło. Kiedy większość pozostałych przedziałów była pełna, władowała się do nas siedmioosobowa ekipa witając nas tekstem: We don't know if you are tired, but we are going to have a party for whole night... do you smoke weed?
To zwiastowało apokalipsę w kontekscie tego, że jednak chciałyśmy się wyspać. Lidka wyruszyła na poszukiwanie miejsc w innym przedziale, a ich znalezienie mogło graniczyć z cudem. W końcu po wysłuchaniu naszej dramatycznej historii przygarnął nas przedział w składzie: dwie Serbki po zakupach w Belgradzie i czeska para wracająca z wakacji na Bałkanach. Kiedy wsiadałyśmy, patrzyli na nas jak na osoby ciężko doświadczone życiem, więc widać Lidka dobrze przedstawiła naszą tragedię.

Naszym węgierskim celem był Eger, a dokładniej Dolina Pięknej Kobiety przepełniona winem. Pociąg relacji Budapeszt-Eger uciekł na naszych oczach, ale dzięki temu po raz kolejny wylądowałyśmy w tym samym Mc Donald's. Historia się powtarza.

Guča!

Droga do Gučy (czyli do gwoździa programu serbskiej wyprawy) miała być prosta i tania oraz zawierać zminimalizowaną ilość tras autobusowych (zarówno ze względu na koszty jak i naszą chorobę lokomocyjną). Kłopoty zaczęły się już rano na dworcu w Belgradzie, gdzie okazało się, iż jakieś 3/4 interesujących nas pociągów skasowano. Żeby przedostać się na miejsce zaplanowaną trasą, musiałybyśmy czekać do wieczora. Niezbyt nam się to uśmiechało, więc wybuliłyśmy na autobus. Czekając na platformie na lokomocyjną śmierć ujrzałyśmy pierwszą zapowiedź zgromadzenia trębaczy w Gučy - cygańską rodzinę objuczoną małymi plastikowymi trąbkami i innego rodzaju gadżetami. Zachodziłyśmy w głowę, kto taki badziew może kupować - wtedy jeszcze nie przypuszczałyśmy, że to paskudztwo będzie nosił co drugi nieletni uczestnik imprezy.

  Jeden z młodych uczestników festiwalu z czymś pomiędzy trąbką a wuwuzelą  
  Na miejscu okazało się jednak, że tłumnie przybyli na festiwal trębacze generują wystarczająco dużo hałasu żeby wybaczyć dzieciom. Moim ulubionym motywem było coś co przypominało trąbkowy flash mob. Jeden z zespołów otaczał stolik z niewinnymi ludźmi jedzącymi kotleta (o mięsie później) i grał im praktycznie prosto do uszu (najczęstsze w repertuarze było Ederlezi). Po wszystkim, co niezbyt zaskakujące, trębacze egzekwowali należytą opłatę. Jeśli zdarzyło się, że trzy grupy upatrzyły ten sam stolik, nic nie stało na przeszkodzie - do turystów podchodzili wszyscy i oczywiście każdy z zespołów grał inną, własną melodię.

    Jeden z zespołów w poszukiwaniu kolejnych ofiar 
Przez pierwsze dni w Gučańskim otoczeniu wyglądałyśmy nieco dziwnie, bo bliżej początku tygodnia do miasteczka zjeżdżali się głównie Serbowie. Byłyśmy na tyle międzynarodowe, że udzieliłyśmy wywiadu do serbskiej telewizji. Nie wiem jak Lidka, ale ja nie powiedziałam nic mądrego - coś w stylu: ..and here is a lot of beer, lot of food, trupmets and it sounds like fun. Ni to ładu, ni to składu, ale (co przerażające) ponoć  wyemitowali.  

  Dogorywający pan, nieco bardziej lokalny niż my.  
  Na jednym z forów któryś z internautów napisał, że Guča to festiwal trąbki, pijaństwa i obżarstwa. Za bardzo się nie pomylił, bo jedyne z czym ewentualnie możnaby dyskutować to hierarchia festiwalowych obiektów kultu.
O trąbkach już co nieco wspomniałam. Dzięki nim, standardowy dźwięk jaki nas otaczał od rana do nocy, brzmiał mniej więcej jak to:


Dla pełni efektu przy oglądaniu filmu proponuję włączyć jeszcze telewizor, radio, mikser i może jeszcze jeden film z Gučy na YouTube (czy YouTrube - trube po serbsku to trąbka). Standardową akcją (która z resztą uwieczniona jest na filmie) była impreza pod Pomnikiem Trębacza (a nawet i na pomniku) - jednym z najważniejszych obiektów w miasteczku.
  
Pijani Serbowie zasiadający na ramionach i głowie Gučańskiego pomnikowego trębacza.

Co do pijaństwa tu wszystko też by się zgadzało. Niekwestionowanym królem (i cóż, głównym sponsorem) było piwo Jeleń. Żółte puszki były wszechobecne: w lodówkach, magazynach, w dłoniach, na głowach, ulicach i ławkach, a także schodach. Wszędzie! Nie przesadzam.

Statyw na Jelenie z kija
Kolejnym wspomagaczem pijaństwa (czy jak powiedział jeden z późniejszych bohaterów - rozrusznikiem) była rakija pędzona w domu lub po prostu rozlewana ze sklepowych butelek. Nie bez powodu jedno z głównych haseł Gučy to Rakija connecting people. Często była sprzedawana w plastikowych probówkach, przez co aż za bardzo kojarzyła nam się z bakteryjnymi hodowlami. Podsumowując: nieważne czym i jak - praktycznie wszyscy Serbowie byli pijani.


Moja ulubiona część: obżarstwo. Zacznijmy od tego, iż wegetarianie w Gučy mogą mieć mocno przerąbane. Chyba że są w stanie żywić się przez tydzień melonem, zupkami w proszku i kajmakiem (ser pyszny, ale w małej ilości). Menu praktycznie całego festiwalu składało się z wcześniej wspomnianej pljeskavicy (gorzej, że raczej niesmacznej), pieczonego barana lub świniaka albo z zupy (20% wolnopływającego tłuszczu, 60% mięsa, 20% śmietany - reszta to śladowe dodatki), ewentualnie kapusty (kupus), oczywiście z dodatkiem tony mięcha.

Kapusta w czystej postaci tylko jako rzeźba z papierosem w gębie
Jeden z typowych posiłków często spoglądał na nas znad paleniska
Knajpka z burkiem - tłusto-mięsnym śniadaniowym posiłkiem.
Plusem jest to, że z taką podkładką można wypić hektolitry Jelenia, rakiji, śliwowicy, wina czy innych trunków, których serbska dusza zapragnie. Nikt nie powiedział, że łatwo jest być Serbem.

środa, 7 września 2011

Belgrad.

Belgrad stał się chyba jednym z moich ulubionych miast - nie wiem czy z powodu ilości zjedzonego mięsa, owoców czy słodyczy. A może to przez Cow Parade (pamięta ktoś jeszcze wersję z Warszawy?) i wystawę na temat Polski, które sprawiły, że poczułam się niemalże jak w domu? Nie mówię już o Lidce, której mieszkanie załapało się na jedno ze zdjęć.
Mogło mi się też spodobać to jak Belgrad odbudowuje zniszczone części miasta i jak gospodaruje przestrzenią.

Cow Parade + romskie dzieci gratis

Są trzy belgradzkie miejsca, które wspominam najczęściej. Pierwsze to fontanna w środkowej części miejskiego deptaku, która ściąga wszystkich ludzi znajdujących się w okolicy. Gaszą pragnienie, myją twarze, dłonie, rozmawiają - dla mnie brzmi jak wodopój na sawannie. Zresztą trochę jak na safari mogłyśmy poobserwować zwierzynę małą, dużą, w różnych sytuacjach. Warunki były niezwykle sprzyjające, bo wokół wodopoju znajdowały się wygodne ławeczki. Wszystko w otoczeniu kamienic i stoisk z popcornem, czasem z dodatkiem muzyki w tle.

Wodopój przy głównym deptaku w Belgradzie.

Wieczorny fortecowy mur z widokiem na miasto.
Ulubionym miejscem numer dwa jest Forteca - można odnieść wrażenie, że wypoczywa tam większość mieszkańców Belgradu. Popołudniami (aż do nocy) starsi panowie w każdym zakamarku fortecowego parku zawzięcie toczą rozgrywki szachowe, zaś w głównych alejkach turyści mogą kupić brzydkie pamiątki.
Wieczorem parkowe ławki i fortecowe mury (z widokiem na całe miasto!) stają się miejscem różnego rodzaju spotkań. Główne przejścia zarastają straganami z napojami oraz przekąskami. W jednej części zamku ustawiono wcześniej wspomniane zdjęcia z Polski, dalej fontannę z dedykacją dla Japończyków, a zupełnie z drugiej strony wybudowano korty tenisowe i boiska koszykarskie, gdzie treningi odbywał lokalny klub sportowy.
Po całym parku rozsiane były designerskie ławeczki w ciekawych kształtach (np. arbuza;), które śmiesznie kontrastowały z zabytkowymi murami. W Belgradzie nie tylko takie połączenia mogły dziwić - osobiście zachwyciło mnie to z jakim wyczuciem w centrum miasta zapełniono szczerby w ciągach kamienic, które powstały po bombardowaniu miasta. Często klasyczne surowce i kształty, łączono ze szkłem, ciemnym drewnem i prostymi bryłami (widać chociażby w tle zdjęcia krowy na samej górze).

Lokalni szachiści ;)
  
Miejsce numer trzy, można by rzec last but not least, to Ulica Skadarska. W przewodniku opisano ją jako miejsce, gdzie czas swój spędza belgradzka bohema. Osobiście widziałam tam głównie turystów i młodych ludzi na biforkach, ale nie miało to większego znaczenia. Wzdłuż ulicy rozlokowane są liczne knajpki, restauracyjki i kawiarnie, każda urządzona w trochę innym stylu. Wkradał się tam lekki kiczyk, który tak kocham!

  Sztuczna trawa, sztuczne kwiaty. Ulica Skadarska  

Ponieważ byłyśmy ciągle najedzone pljeskawicą, musiałyśmy zadowolić się płynnymi smakami. Usiadłyśmy przy stoliku tuż przy barierce knajpkowego tarasu. Nie miałyśmy wyjścia, bo miejsce ze względu na dobry widok na całą ulicę, aż się prosiło. Zamówione drinki były przepyszne, a na ich smak oprócz użytych składników wpływała również niska cena.
Ze względu na lokalizację, główym elementem naszego widoku była restauracja Dwa Jelenie, a w porywach również jelenie w postaci kelnerów. Panowie byli dość znudzeni, ale nam dostarczyli sporo rozrywki.
W pobliżu ulicy Skadarskiej znajduje się również Dolina Silikonowa. Jak z nazwy można wnioskować, w miejscu tym silikonowe panie szukają bogatego sponsora. Najwyraźniej najciekawsze widoki nas ominęły, bo byłyśmy tam trochę za wcześnie.
Na pocieszenie zamiast silikonów obejrzałyśmy (a nawet zjadłyśmy) tureckie przysmaki (głównie baklawę), które często pojawiają się na Serbskich stołach. Jest to efekt całkiem bliskiego położenia Turcji, przyjemniejszy niż kucane toalety.

Belgrad - nadciągamy

Poranne obserwacje w Nowym Sadzie
Oj ciężko się było zwlec z mięciutkich łóżek w chłodnym hostelu w Nowym Sadzie. Do tego szłyśmy na stację pieszo, bo pani recepcjonistka stwierdziła, że to 15 minut spacerkiem - chyba power walkiem ;)
Nagrodą za zadyszkę była przedpociągowa kawa, podczas której jak zwykle oglądałyśmy ludzi. Zaobserwowałyśmy całkiem spore stężenie piwnych Jeleni a nawet i bardziej stężonej rakiji do porannej gazetki.

W pociągu znów ten sam konduktor-dowcipniś, który tym razem z sympatią poklepywał nas po plecach za każdym razem kiedy przechodził obok - brrr. Gratis miałyśmy na prawdę malownicze widoki - prawdopodobnie na otuliny parku narodowego Fruška Gora. Teren jak na Serbię latem był całkiem podmokły i zawierał mnóstwo ptactwa. Nic dziwnego, że w przewodniku poświęcili ornitologii mały rozdzialik z podziałem na ptasie pory roku.  

Belgrad przywitał nas na prawdę okazałymi szarymi, wielkopłytowymi blokami oraz ogromnym dmuchanym dalmatyńczykiem na dachu sklepu (chyba hipermarketu) dla zwierząt. Właściwie Serbskie Koleje zafundowały nam niczego sobie tour de Belgrad. Pociąg toczył się z pół godziny, więc całkiem nieźle obejrzałyśmy blokowiska, nadrzeczne rejony i składowisko lokomotyw.


Stolica Serbii była jeszcze gorętsza niż Nowy Sad, ale na szczęście też bogatsza w bazę noclegową. Z pewnością była też bardziej łaskawa dla turystów umożliwiając im szybkie znalezienie łóżka poprzez ulotki na dworcu. Wybrałyśmy jeden z pobliskich hosteli, ale ostatecznie nawet do niego nie doszłyśmy (było pod górkę), bo po drodze znalazł się inny. Do tego miał ładne, zielone i (co najważniejsze) zacienione patio! Jak się potem okazało miał też przyjemny taras z darmową herbatką, łazienkowe lustra w ślicznych drewnianych ramkach, a także owocowy bazarek nieopodal. Tego ostatniego doświadczyłyśmy niemalże od razu, co zaskutkowało arbuzem i melonem zjedzonym na tarasie. Ceremonia połączona była z masowym zabijaniem os - cóż, walka o byt (a przynajmniej spokój przy jedzeniu).

wtorek, 6 września 2011

Serbia - kierunek: Nowy Sad

Dalszą podróż zaczęłyśmy (jak na nas) dość nietypowo, bo od autobusu do Suboticy. Właściwie to od ubabrania się serbskimi brzoskwiniami na przystanku.Co nas nieco zaskoczyło to fakt, że ludzie z biletami wsiadają przednimi drzwiami, a ci bez biletów ostatnimi. Segregacja pasażerów nastąpiła nie do końca z powodu pedantyzmu władz miasta, ale dlatego że w okolicach ostatnich drzwi siedział młody knypek sprzedający (i ręcznie kasujący;) bilety. Ich zakup okazał się całkiem trafiony, bo już dwa przystanki dalej do autobusu wsiadła kontrola. Tym razem Pan Kanar siłą rzeczy mówił w bardziej zrozumiałym (serbskim) języku, ale jak na złość nie potrzebowałyśmy żadnych wskazówek dojazdowych.

Dworzec w Suboticy
Jako że była niedziela i garderoba (przechowalnia bagażu) była zamknięta, dałyśmy spokój plecakowemu zwiedzaniu Suboticy w upale i pomknęłyśmy do Nowego Sadu. Oczywiście pociągiem.

Trafiłyśmy na konuktora-żartownisia, który (przynajmniej na chwilę) nabrał nas na to, że pani w kasie sprzedała nam tylko jeden bilet.
 Nowy Sad na początku nieco nas przeraził. Do tego stopnia, że zastanawiałyśmy się czy nie pojechać dalej, do Belgradu. Przed stacją przytłoczyły nas bryły brzydko-szarych budynków. Oprócz tego było gorąco i nie miałyśmy za dużo pojęcia o bazie noclegowej. W przewodniku był zaznaczony jeden jedyny hostel, więc zaryzykowałyśmy wyprawę do niego.

Widok z dworcowej kawiarni w Nowym Sadzie
Byłoby zbyt pięknie, gdybyśmy mogły po prostu wpaść do pokoju, zostawić rzeczy i iść pod prysznic. Hostel, a właściwie schronisko młodzieżowe (w samym środku sezonu) było zamknięte! Stałyśmy pod jego drzwiami dość długo, bo nie mogłyśmy uwierzyć w zastaną rzeczywistość. Kiedy dotarła do nas brutalna prawda, zaczęła się kombinatoryka. Na szczęście przed schroniskiem umieszczono mapę. Nie rozumiem czemu akurat była to mapa najdroższych  hoteli w Nowym Sadzie (pod tanim schroniskiem, przypominam), ale załapał się na nią jeden hostelik - Bela Ladja. Do tego znajdował się całkiem niedaleko i na szczęście okazał się czynny. Byłyśmy tak ucieszone, że nawet nie za bardzo wpadłyśmy na pomysł żeby oglądać pokój przed płaceniem.


Od rana spoglądałyśmy z zazdrością na pljeskawice (serbskie hamburgery) innych ludzi. Nie da się też ukryć, że byłyśmy głodne, więc nietrudno się domyślać, gdzie skierowałyśmy pierwsze kroki kiedy już byłyśmy czyste, pachnące i zakwaterowane. Naszym pljeskawicom towarzyszyło serbskie piwo Jeleń w wersji limonkowej, niskoprocentowej.

Pljeskawica ze wszystkimi dodatkami
Tak w ogóle Nowy Sad okazał się nie takim brzydkim (jak nam się na początku wydawało) miastem i w przeciwieństwie do Warszawy miał super zagospodarowany brzeg rzeki (chociaż i u nas się na to zbiera). Mnóstwo ławeczek, winobluszczu, boisko do koszykówki i najbardziej sielski element: miejsce do gry w pétanque, gdzie emeryci zawzięcie prowadzili swoje rozgrywki. Byłyśmy zachwycone wizją potencjalnej emerytury w Serbii.

Typowe ujęcie wyjazdu: Lidka z aparatem + widoczek
Jakoś tak wyszło, że nie weszłyśmy do żadnego muzeum ani kościoła, a w lokalnej twierdzy wylądowałyśmy tylko ze względu na ładne widoki. Gwoździem programu stały się kugle. W dosłownym tłumaczeniu znaczy to kulki lodowe, ale w naszej terminologii szybko stało się po prostu lodami. Kugle były pyszne, tanie i jedzone w parku. Oprócz tego było też już ciemno, więc dowiedziałyśmy się, że miasto jest jednak posiada jakiś mieszkańców, którzy wcześniej po prostu chowali się przed słońcem.

Parkowe poidełko

Serbia - Palić czy nie Palić

W momencie, kiedy nasz transgraniczny pociąg w końcu nabrał sensownej prędkości, musiałyśmy się z niego wydostać. Czułyśmy się dość oryginalne, gdyż większość pasażerów jechała do ostatniej stacji w mieście Subotica - jendego z większych w Wojwodinie (północnym regionie Serbii). My postanowiłyśmy wysiąść wcześniej - w wypocznkowej miejscowości Palić. Tam zjadłyśmy śniadanie w niedoszłym miejscu naszego noclegu, nad jeziorem.

Fontanna nad jeziorem Palić z mistrzem drugiego planu gratis.
 Nie oszukujmy się - zwabiły nas też rzeźby grubych pań na ławce, największy wodozbiór na jakimśtam obszarze, no i kąpielisko wybudowane z dedykacją dla kobiet jeszcze na początku XX wieku. Nikogo pewnie też nie zdziwi, że żadnej z tych rzeczy nie udało nam się zobaczyć. Miałyśmy ciężkie plecaki, a ławkowe panie nie wiadomo gdzie stacjonowały, damskie kąpielisko z pewnością było po drugiej stronie jeziora, a wodozbiór najzwyczajniej zaginął gdzieś w parkowym gąszczu. Do tego pośniadaniowa drzemka na bulwarowym trawniku istotnie się wydłużyła, co sprawiało, że trzeba było się pospieszyć - zwłaszcza że dalszą część trasy również uzależniałyśmy od Kolei Serbskich.  

Żółwim tempem przez granicę - Serbia wita!

Po zakupie supertanich biletów ruszyłyśmy na odpowiedni peron (po Serbsku kolosek) w celu wpakowania się w odpowiedni pociąg. Na kolosku stała tylko smętna pomarańczowa lokomotywa. Ku naszemu zdziwieniu, jakieś starsze małżeństwo bardzo intensywnie sugerowało nam wejście do środka.
Po pokonaniu paru ogromnych lokomotywowych schodów i jeszcze większych drzwi, znalazlyśmy parę rzędów ławek, korytarzyk, a nawet kabinę konduktorską. Domniemana parunastumetrowa lokomotywa okazała się być funkcjonalnym pociągiem. Nic tylko zająć miejsca i czekać na start.

prawie całe wnętrze naszego pociągu
Ruuuuuuuuszyyyyli! Do przygranicznego Röszke nasz wehikuł przemieszczał się w niezbyt zawrotnym tempie. Na miejscu kontrola paszportów i zmiana pociągu. Jeśli wagonik, z którego dopiero co wysiadłyśmy można nazwać oldschoolowym, to kolejny z pewnością był antyczny ;)
pociąg numer dwa - wydanie serbskie
Zwracam też honor prędkości, jaką rozwijał pociąg węgierski. Serbski odpowiednik zwalniał do minimum, może dlatego, że przez znaczną część trasy jechaliśmy po łące. Nie wiem co z torami - z pewnością gdzieś tam były, ale nieuzbrojonym okiem (albo i nawet uzbrojonym w aparat) ciężko było dostrzec cokolwiek metalowego w łanach trawy. Tym radosnym sposobem pociąg pokonał niecałe 50 kilometrów w ponad 3 godziny! Chyba przewodnik nie okłamał nas za bardzo opowiadając o dawno niemodernizowanych kolejach serbskich. Ale za to jakich tanich! ;)