czwartek, 27 października 2011

Komunikacyjne niuanse w Neapolu

Docierając do Neapolu siłą rzeczy musiałam przebić się przez Rzym (i czemu, o ja głupia, nie zrobiłam tego pociągiem?). Od wczoraj włoska stolica w mojej pamięci to miasto czerwonych świateł. Czerwone, czerwone, jakieś palmy, czerwone, czerwone, czerwone, bloki, czerwone, zjazd, czerwone, czerwone, KOLOSEUM! Czerwone, czerwone, dalej Koloseum, czerwone, czerwone, cholerne Koloseum, hmm kolejne czerwone. Dzięki tej osobliwości rzymskiej komunikacji pociąg do Neapolu odjechał na moich oczach.

Mniejsza o pociąg i jak przeżyłam ten element trasy - prawdziwy hardkor zaczął się w Neapolu, kiedy Konrad postanowił przeprowadzić mnie przez ulicę po neapolitańsku. Przeprawę rozpoczyna się na co najmniej czteropasmowej ulicy bez przejścia dla pieszych (tzn przejście może być, ale nie koniecznie w miejscu gdzie przechodzą ludzie) i najlepiej żeby było możliwie ciemno, a im większy ruch samochodowo-skuterowy tym lepiej. Kiedy wszystkie pojazdy są jakiś metr, maksymalnie dwa od przechodnia, wchodzi on na ulicę (i w tym przypadku wciąga za sobą przerażoną i zdezorientowaną kobietę) i wyciągając rękę w stronę samochodów mamrocze pod nosem scuzi. O dziwo wszyscy bez narzekania się zatrzymują (właściwie dają po hamulcach), a przechodzień idzie sobie dalej w jednym kawałku jakby nigdy nic. Prawdę mówiąc byłam w takim szoku, że ledwo pamiętam przejście samo w sobie ;)

Dziś testuję samodzielną przeprawę na uczelnię Korada. Widać postarał się o to, żeby blondynka nie zginęła w neapolitańskiej dżungli:
Żeby poczytać trzeba obkręcić głowę o 90 stopni, ale jakoś nie umiem edytować zdjęć na konradowym kompie
A teraz idę wpaść pod skuter. Ciao!

wtorek, 25 października 2011

Ciao ciao Neapol!

Już niedługo!



Kraina śmieci, samomyjących się lodówek, pizzy składanej jak kanapka (również z parówką i frytkami), piwa w stołówkach akademicko-medycznych, czekoladowego kebabu, Wezuwiusza... NEAPOL tuż tuż! :)

poniedziałek, 24 października 2011

Włosi się bawią

Tak jak wcześniej wspominałam jednym z charakterystycznych miejsc w Sienie (jeśli nie najbardziej charakterystycznym) jest Piazza del Campo. Jest to również punkt wieczornych spotkań - na początku bardziej na lody, potem bardziej na wino. Konsumpcja zachodzi w dużej mierze w restauracyjnych ogródkach otaczających rynek. Nie można jednak pominąć znacznej części produktów spożywanych bezpośrednio na placu, który ze względu na swój spadzisty kształt idealnie nadaje się do siedzenia (bo akurat do jedzenia i picia nadaje się większość miejsc). 

Jeden z przyplacowych ogródków

Dla spragnionych nieco bardziej czynnego (i mniej żarłocznego) imprezowania w Sienie odbywał się festiwal The Aromatic City. Nieco bardziej niż koncerty zainteresowała mnie cała jego otoczka, czyli wszystkie dodatkowe stoiska zwiększające Włoskie dochody. Kawałek od amfiteatru toczyły się loterie, alternatywna impreza na dechach, reklamowały się partie polityczne i można było znaleźć parę dodatkowych atrakcji dla dzieci.

W ramach The Aromatic City można było złowić sobie plastikowego flaminga

Jak dla mnie włoska włoskość swoje apogeum osiąnęła podczas finału The Aromatic City na Piazza del Campo. Znaczna część tego co widziałam, słyszałam i poczułam zawiera się w tym filmie:



Zaczęło się niepozornie, od zespołu włoszek przy kości (w ciąży?) w źle dobranych sukienkach i ze źle dobranym repertuarem. Później mgła, czerwone światło, balecik... i na scenę wkracza Massimo Ranieri! Fakt, że facet ma na imię Najlepszy (Massimo) już nie wróży nic dobrego, a włoskie piski (2:30) wzmacniały efekt. Na początku pomyślałam, że to taka bardziej latynoska odmiana Krzysztofa Krawczyka, ale szybko zmieniłam zdanie po tym jak zaczął fikać szpagaty i wykonywać figury, których po prostu nie da opisać się słowami (zwracam uwagę na krabika w 3:15). Włosi (głównie Włoszki) byli zachwyceni i chyba trochę nienawidzili nas za to jak bardzo bawi nas Massimo.

Intensywna dokumentacja koncertu Massimo

Właściwie do tej pory nie mogę się otrząsnąć i uwierzyć, że istnieje dziadek z botoksem, który w cekinowej marynarce pali cygaro w pozycji rodem z pilatesowego ćwiczenia śpiewając jednocześnie. A za nim na skakankach skaczą dziewczyny z baletu, wszystkie jak jeden mąż przebrane za Marylin Monroe. Takie rzeczy tylko w Sienie.

sobota, 22 października 2011

Nad morze! Castiglione della Pescaia

Zachciało nam się morza, a w Sienie trochę z tym ciężko. Na szczęście są autobusy i doświadczony Konrad, który na erasmusowych wycieczkach zwiedził już (aż) jedną plażę - podobno ładna, z piaskiem i prysznicami, w Castiglione della Pescaia. Nie zostało nam nic więcej tylko kupić bilety i powiedzieć sobie no to sru!
Hm, właściwie to nie było aż tak proste. Trzeba było jeszcze znaleźć autobus. Tak w ogóle to na miejscu okazało się, że nasz włoski wehikuł odjeżdża 20 minut wcześniej niż w oficjalnym rozkładzie (aż trudno uwierzyć, że Włosi robią coś wcześniej niż jest w planie). Całe zamieszanie wynagrodziły jednak piękne toskańskie krajobrazy, tym razem (i na szczęście) bez wywołujących mdłości meandrów.

Fale w Castiglione zdecydowanie były duże.

O ile mogłam bezproblemowo chodzić po Sienie w temperaturze 40 stopni tak w Castiglione della Pescaia niemalże zabiło mnie uderzenie gorąca. Było tak duszno, że można by przyrządzić marchewkę i pierś kurczaka na parze. My mieliśmy głównie ciasteczka i wodę, więc bez zbędnych eksperymentów dotarliśmy na plażę. Kąpiel w morzu miała zapewnić nam przetrwanie i faktycznie pomogła nam ożyć. Dla mnie była to nieco egzotyczna przyjemność, bo tak się jakoś złożyło, że przez ostatnich parę lat harmonogramy wyjazdów nie przewidywały wizyty na plaży.

Chill.

Oczywiście nie byłabym sobą gdybym poczas wyjazdu nie wywołała jakiś anomalii pogodowych, dokładniej deszczu (w słonecznej, upalnej Toskanii!) i czegoś na kształt burzy piaskowej. Wprawdzie opady atmosferyczne ograniczyły się do paru orzeźwiających kropli z nieba, ale z piachem było gorzej. Wiatr miotał nim na wszystkie strony tak, że znajdował się niemal wszędzie! Kiedy zaczął atakować nasze jedzenie, stwierdziliśmy, iż dość już tego i czas na ewauakcję.
Widok, którego nie widać ;)
Byliśmy zmęczeni grzaniem tyłeczków na plaży, więc nasze zwiedzanie szybko ograniczyło się do regeneracji w postaci drzemki na całkiem przypadkowej (ale zacienionej) ławeczce. Jak na porządne ładowanie akumulatorów przystało, trwało to ponad godzinę. Później zmuleni, ale względnie wypoczęci, ruszyliśmy szturmować fortecę na pobliskim wzgórzu. Wchodzenie pod górę przerodziło się w coś na kształt gry strategicznej, w której zbiera się punkty za najdłuższy odcinek przebyty w cieniu. Koniec końców nasz szturm ograniczył się do zdobycia kolejnej cienistej ławki. Widoki były przednie! Turkusowe morze i zeschnięte kaktusy. Dla mnie ciągle dość egzotycznie.

To właśnie w Castiglione della Pescaia (a nie w San Gimignano jak przewidywałam) doznałam lodowego objawienia. W Cremeria Corradini. Oczywiśnie musiałam się po nie nastać w kolejce, ale to co potem zjadłam przyprawiło mnie o zawrót głowy. O ile pamiętam do mojej paszczy trafiły lody z mleka skondensowanego, o smaku miodowym z orzeszkami piniowymi oraz (niezmiennie) stracciatella. Wszystkie kremowe, intensywne i pyszne. Oprócz smaku sama oprawa była imponująca. W lodziarni gnieździło się mnóstwo lodowych smaków, każdy w cylindrycznym, metalowym pojemniku z pokrywką. Tylko pani nakładająca wiedziała, którego gdzie szukać. Las błyszczących, prostych i nieco tajemnicznych pokrywek w lekkim półmroku pobudzał wyobraźnię i cieszył oko.
 Wracając do Polski miałam ambitny plan stać się mistrzynią produkcji lodów, ale wszystko pozostało w sferze zamiarów. Mam wrażenie, że bez prawdziwej maszynki do kręcenia takich deserów ani rusz. Będę miała większą kuchnię, to sobie sprzętów nakupuję! A póki co muszę jeździć do Włoch.

piątek, 21 października 2011

Na lody!

Zanim jeszcze zaczęłam (dez)organizację sieneńskiej wyprawy, dostałam parę wskazówek (od egerskich znajomych) na temat tego, co powinnam zjeść w Toskanii. Chodziło o lody z San Gimignano oraz steki fiorentina z miejscowości Civitella Marittima. O ile o lodach co nieco słyszałam już wcześniej, to opowieść o mięsie (w pozytywnym aspekcie) prześladowała mnie po nocach. Podobno steki są ogromne i można wybrać sobie z pełnej skrzyni właśnie ten, który zostanie przyrządzony. A podobno jest w czym wybierać i fiorentina jest usmażona idealnie. Niestety marzenie o przepysznym kawale mięcha musi się za mną ciągnąć jeszcze przez jakiś czas. Zabrakło możliwości logistyczno-dojazdowych, więc musiałam zadowolić się samymi lodami.
Ponieważ Konrad miał znowu jakieś zajęcia (nie żeby pojechał do Sieny na miesięczny kurs włoskiego), postanowiłam na lody pojechać sama. Wstałam całkiem rano i jakimś cudem znalazłam swój autobus do San Gimignano. Jeszcze więcej magii potrzebowałam żeby kupić bilet, ale koniec końców jakoś się udało.

Wieże charakterystyczne dla San Gimignano. Z ich powodu niektórzy nazywają miasteczko Średniowiecznym Manhattanem.
 Oczywiście ruszyliśmy z opóźnieniem, bo włoski pan kierowca palił papierosa z innymi kierowcami innych  włoskich, opóźnionych autobusów. W zasadzie wszystko odbyłoby się całkiem przyjemnie gdyby nie toskańskie meandrujące drogi. Nie przypuszczałam, że z moją chorobą lokomocyjną może być tak źle! Jeździliśmy w lewo, w prawo, w górę, w dół, w lewo, w prawo i znów w lewo przyspieszając i zwalniając co chwila. W San Gimignano wypadłam z autokaru cała zielona, ale też przepełniona dumą, że nie zostawiłam w autokarze ozdobnego ptaka ogrodowego potocznie zwanego pawiem.
Zielona byłam również w topografii San Gimignano, ale głos serca (żołądka?) podpowiadał mi gdzie mam się udać. Najpierw przez bramę, potem cienistą ulicą trochę pod górkę, przez drugą bramę... jest dziedziniec. To musi być tu! Gdzie są moje lody? Znalazły się zaraz po lewej stronie, chociaż muszę przyznać, że szukanie było mocno utrudnione przez namioty azjatyckich kupców, które zasłaniały większą część rynku. W takich momentach dochodzę do wniosku, że chińskie spodnie i majtki są na prawdę wszędzie. Na szczęście przed powrotem znalazłam jeszcze alternatywę dla azjatyckich produktów w postaci minitargu spożywczego. W pamięciu utkwiły mi głównie hektary doniczek z ziołami i puszki po tuńczyku tak duże, że możnaby zamknąć w nich małe dziecko.
Wracając do lodów: lodziarnia była na prawdę mała, ale nie było w niej tłoku - bynajmniej nie z powodu braku chętnych. Po prostu panie ekspedientki uwijały się tak szybko, że ledwo dało się zorientować jakie lody właśnie nakładają.Jeśli chodzi o deser sam w sobie to do tej pory nie mogę przeboleć, że ciągle było mi niedobrze po autobusowej trasie. Lody zjadłam ze smakiem, ale niestety mogłam je potraktować bardziej jako lekarstwo na mdłości niż jak kulinarne objawienie, na które tak bardzo czekałam. Nie przeszkadzało mi to jednak w drodze powrotnej kupić drugiej porcji.

środa, 12 października 2011

Palio

Ostrzegam, że tym razem może być trochę bez ładu i składu ;)

Jest takie wydarzenie, które trwa mniej więcej dwie minuty, a jego świętowane (i opijane!) praktycznie przez cały rok. Oczywiście chodzi o sieneńskie Palio i tak potrafią tylko Włosi.
Jego punktem kulminacyjnym jest wyścig konny (to właśnie ta dwuminutowa część), podczas którego ścigają się jeźdźcy reprezentujący poszczególne Kontrady (można powiedzieć, że dzielnice). Każda z tych dzielnic w dniach Palio dekoruje swoje budynki własnymi barwami. W praktyce wywieszone chorągwie widać było na ulicach jeszcze długo potem, podczas całej mojej wizyty. Na ścianach domów umieszczane są także latarnie, które po wyścigu może zapalić tylko zwycięska Kontrada. W tym roku świeciły się budynki  Żyrafy (zwycięzca właściwego Palio) i Gęsi (zwycięzca Palio z lipca, takiego dodatkowego).

Pochód Konrady Jeżozwierza
 A propos żyrafy i gęsi - mam wrażenie, że Włosi z niemalże ułańską (rycerską?) fantazją wymyślali zwierzęcych (i nie tylko) patronów swoich Kontrad. Tak więc w szpalerze osobliwości znalazły się stwożenia takie jak gąsienica, jeżozwierz (Istrice - jedno z moich ulubionych włoskich słów), jednorożecz czy ślimak. Może trudno to sobie wyobrazić, ale wszystkie zwierzęta są przedstawione w niezwykle dostojnych pozach i z odpowiednimi honorami, oczywiście ukoronowane.

Dla Włochów, przynajmniej tych których widziałam i o których słyszałam, Palio to świętość. Jeszcze tydzień po gonitwie co raz słyszałam w tłumie nazwy zwycięskich Kontrad i widziałam spore grupy ludzi ubranych w odpowiednie barwy.


Sama gonitwa zaczyna się od losowania. Każda z Kontrad wystawia swojego konia oraz jeźdźca, jednakże o tym kto dosiądzie którego rumaka decyduje losowanie. Podobno (nie byłam, słyszałam) w tym czasie na Piazza del Campo (główny rynek i miejsce wyścigu zarazem) mimo obecności paru tysięcy widzów, panuje grobowa cisza. Po ogłoszeniu jakiegokolwiek wyniku zaś, powstaje totalna wrzawa.
Podobno kilku studentów z Erasmusa odważyło się wyjąć z plecaka kartkę z napisem Palio Sucks, a nawet zrobić sobie z nią zdjęcie ;) Był to czyn wymagający wielkiej odwagi, bo za coś takiego można zostać ordynarnie sklepanym. Faktycznie, dla większości obcorajowców czekanie przez parę godzin w pełnym słońcu (trzeba zająć miejsca) tylko po to żeby zobaczyć dwuminutowy wyścig, wydaje się być absurdalne. Podejrzewam, że żeby zrozumieć co znaczy Palio trzeba urodzić się Włochem ;) 

poniedziałek, 3 października 2011

Siena w jeden dzień

Miałam wrażenie, że Sienę da się zwiedzić w jeden dzień - może ze względu na Piazza del Campo (główny rynek), na którym można osiąść i jedząc lody oraz pijąc wino nie ruszać się z miejsca przed dobrych parę godzin. Późniejsze moje plany na czas spędzony poza domem często sprowadzały się do samego siedzenia na rynku, ewentualnie krótką wyprawę przed pobliską Katedrę (Duomo) z efektowną fasadą. Tym, którzy byli we Florencji, architektura budynku może wydać się znajoma. Cały dowcip polega na tym, że sieneńska katedra miała stać się największą na świecie (a przynajmniej we Włoszech), a przede wszystkim miała pobić rozmiarami tą florencką. Ostatecznie jako świątynia funkcjonuje tylko jedno skrzydło pierwotnego projektu. Ziemia pod pozostałą część katedry okazała się zbyt grząska, a że oprócz tego całość położona była na wzgórzu (Siena jest zbudowana na trzech wzgórzach), żaden architekt i inżynier nie mógł już zapewne dużo wskórać. 

Fragment fasady sieneńskiej Bazyliki - wilczyca gratis (legenda głosi, że Sienę założyli synowie Remusa wychowanego przez wilczycę).

Wracając do Piazza del Campo: można tam spędzać godziny nie tylko ze względu na artykuły spożywcze. Rynek ma niezwykły kształt - w przewodniku określają go kształtem muszli - całość zbiega się w jednym punkcie (przy Palazzo Publico, do którego nigdy nie weszłam), przez co jest nieco pochyła. To gwarantuje dobre warunki do całkiem wygodnego posadzenia pupki, dlatego kiedy schowa się już słońce, rynek obsiadają tłumy turystów i tubylców. Było to cudowne miejsce do obserwacji w czasie kiedy mój Konrad intensywnie przygotowywał się do egzaminu z włoskiego. Jako że jestem blondynką, w pobliskiej lodziarni pan nakładał mi porcję lodów starczającą na pół wieczoru. Cudownie!

Piazza del Campo - ta plama po lewej stronie to gołąb ;)

Fontanna na Piazza del Campo z systemem pojenia gołębii: gołąb siada na pysku wilczycy, schyla głowę, pije wodę z jej paszczy po czym odlatuje - chwilę później siada następny i tak w kółko. Gapiłam się jak zahipnotyzowana.
  
Kolejną atrakcją są relikwie (twarz i kciuk) Świętej Katarzyny w bazylice San Domenico. Niezbyt przemawiają do mnie tego typu highlighty, ale trzeba przynać, że mimo swojego ascetycznego trybu życia Katarzyna miała całkiem zadbane paznokcie. Sam kciuk jak na ironię zgrał się z non-stop używanym wśród lokalnych Erasmusów facebookowym zwrotem Mi piace! (czyli Lubię to!) i jego aż za dobrze znanym symbolem (kciukiem właśnie). Śmiesznie.
Jeśli chodzi o samą bazylikę to obejrzałam tam witraże zarazem  najbrzydsze i najśmieszniejsze! Nie mogłam przeboleć tego, że w środku obowiązywał całkowity zakaz robienia zdjęć.

Bazylika nocą

Przy okazji ku mojej uciesze odkryłam, że nie tylko Warszawa ma (a właściwie miała) bazar wokół stadionu! Błąkając się po Sienie znalazłam dokładnie ten sam motyw. Co zabawne asortyment nie różnił się zbytnio od stołecznego: staniki, ubrania, patelnie, koraliki, pierdółki. Jedynym dodatkowym elementem było morze kawy rozlane po małych kawiarenkach.
Nikogo pewnie nie zdziwi też fakt, że większość pobytu w Sienie spędziłam przy garach i na spożywczych zakupach. No i oczywiście na jedzeniu. Wszystko było takie świeże i pyszne! Najfajniejszym eksperymentem były kwiaty cukinii faszerowane ricottą, ale z tym odsyłam do innego bloga ;)

Ciąg dalszy oczywiście nastąpi.