sobota, 22 października 2011

Nad morze! Castiglione della Pescaia

Zachciało nam się morza, a w Sienie trochę z tym ciężko. Na szczęście są autobusy i doświadczony Konrad, który na erasmusowych wycieczkach zwiedził już (aż) jedną plażę - podobno ładna, z piaskiem i prysznicami, w Castiglione della Pescaia. Nie zostało nam nic więcej tylko kupić bilety i powiedzieć sobie no to sru!
Hm, właściwie to nie było aż tak proste. Trzeba było jeszcze znaleźć autobus. Tak w ogóle to na miejscu okazało się, że nasz włoski wehikuł odjeżdża 20 minut wcześniej niż w oficjalnym rozkładzie (aż trudno uwierzyć, że Włosi robią coś wcześniej niż jest w planie). Całe zamieszanie wynagrodziły jednak piękne toskańskie krajobrazy, tym razem (i na szczęście) bez wywołujących mdłości meandrów.

Fale w Castiglione zdecydowanie były duże.

O ile mogłam bezproblemowo chodzić po Sienie w temperaturze 40 stopni tak w Castiglione della Pescaia niemalże zabiło mnie uderzenie gorąca. Było tak duszno, że można by przyrządzić marchewkę i pierś kurczaka na parze. My mieliśmy głównie ciasteczka i wodę, więc bez zbędnych eksperymentów dotarliśmy na plażę. Kąpiel w morzu miała zapewnić nam przetrwanie i faktycznie pomogła nam ożyć. Dla mnie była to nieco egzotyczna przyjemność, bo tak się jakoś złożyło, że przez ostatnich parę lat harmonogramy wyjazdów nie przewidywały wizyty na plaży.

Chill.

Oczywiście nie byłabym sobą gdybym poczas wyjazdu nie wywołała jakiś anomalii pogodowych, dokładniej deszczu (w słonecznej, upalnej Toskanii!) i czegoś na kształt burzy piaskowej. Wprawdzie opady atmosferyczne ograniczyły się do paru orzeźwiających kropli z nieba, ale z piachem było gorzej. Wiatr miotał nim na wszystkie strony tak, że znajdował się niemal wszędzie! Kiedy zaczął atakować nasze jedzenie, stwierdziliśmy, iż dość już tego i czas na ewauakcję.
Widok, którego nie widać ;)
Byliśmy zmęczeni grzaniem tyłeczków na plaży, więc nasze zwiedzanie szybko ograniczyło się do regeneracji w postaci drzemki na całkiem przypadkowej (ale zacienionej) ławeczce. Jak na porządne ładowanie akumulatorów przystało, trwało to ponad godzinę. Później zmuleni, ale względnie wypoczęci, ruszyliśmy szturmować fortecę na pobliskim wzgórzu. Wchodzenie pod górę przerodziło się w coś na kształt gry strategicznej, w której zbiera się punkty za najdłuższy odcinek przebyty w cieniu. Koniec końców nasz szturm ograniczył się do zdobycia kolejnej cienistej ławki. Widoki były przednie! Turkusowe morze i zeschnięte kaktusy. Dla mnie ciągle dość egzotycznie.

To właśnie w Castiglione della Pescaia (a nie w San Gimignano jak przewidywałam) doznałam lodowego objawienia. W Cremeria Corradini. Oczywiśnie musiałam się po nie nastać w kolejce, ale to co potem zjadłam przyprawiło mnie o zawrót głowy. O ile pamiętam do mojej paszczy trafiły lody z mleka skondensowanego, o smaku miodowym z orzeszkami piniowymi oraz (niezmiennie) stracciatella. Wszystkie kremowe, intensywne i pyszne. Oprócz smaku sama oprawa była imponująca. W lodziarni gnieździło się mnóstwo lodowych smaków, każdy w cylindrycznym, metalowym pojemniku z pokrywką. Tylko pani nakładająca wiedziała, którego gdzie szukać. Las błyszczących, prostych i nieco tajemnicznych pokrywek w lekkim półmroku pobudzał wyobraźnię i cieszył oko.
 Wracając do Polski miałam ambitny plan stać się mistrzynią produkcji lodów, ale wszystko pozostało w sferze zamiarów. Mam wrażenie, że bez prawdziwej maszynki do kręcenia takich deserów ani rusz. Będę miała większą kuchnię, to sobie sprzętów nakupuję! A póki co muszę jeździć do Włoch.

2 komentarze:

  1. A widzisz, to błędne podejście, bo możesz zrobić przepyszne lody mając do użytku li i jedynie mikser i zamrażarkę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. heh zapomnialam, ze moge spytac profesjonalistke :D a to chodzi o to, ze trzeba je wyjmowac i miksowac jeszcze raz na jakis czas? baaaaaaardzo prosze o wiecej wskazowek ;)

    OdpowiedzUsuń