Zachciało nam się morza, a w Sienie trochę z tym ciężko. Na szczęście są autobusy i doświadczony Konrad, który na erasmusowych wycieczkach zwiedził już (aż) jedną plażę - podobno ładna, z piaskiem i prysznicami, w Castiglione della Pescaia. Nie zostało nam nic więcej tylko kupić bilety i powiedzieć sobie no to sru!
Hm, właściwie to nie było aż tak proste. Trzeba było jeszcze znaleźć autobus. Tak w ogóle to na miejscu okazało się, że nasz włoski wehikuł odjeżdża 20 minut wcześniej niż w oficjalnym rozkładzie (aż trudno uwierzyć, że Włosi robią coś wcześniej niż jest w planie). Całe zamieszanie wynagrodziły jednak piękne toskańskie krajobrazy, tym razem (i na szczęście) bez wywołujących mdłości meandrów.
![]() |
Fale w Castiglione zdecydowanie były duże. |
O ile mogłam bezproblemowo chodzić po Sienie w temperaturze 40 stopni tak w Castiglione della Pescaia niemalże zabiło mnie uderzenie gorąca. Było tak duszno, że można by przyrządzić marchewkę i pierś kurczaka na parze. My mieliśmy głównie ciasteczka i wodę, więc bez zbędnych eksperymentów dotarliśmy na plażę. Kąpiel w morzu miała zapewnić nam przetrwanie i faktycznie pomogła nam ożyć. Dla mnie była to nieco egzotyczna przyjemność, bo tak się jakoś złożyło, że przez ostatnich parę lat harmonogramy wyjazdów nie przewidywały wizyty na plaży.
![]() |
Chill. |
Oczywiście nie byłabym sobą gdybym poczas wyjazdu nie wywołała jakiś anomalii pogodowych, dokładniej deszczu (w słonecznej, upalnej Toskanii!) i czegoś na kształt burzy piaskowej. Wprawdzie opady atmosferyczne ograniczyły się do paru orzeźwiających kropli z nieba, ale z piachem było gorzej. Wiatr miotał nim na wszystkie strony tak, że znajdował się niemal wszędzie! Kiedy zaczął atakować nasze jedzenie, stwierdziliśmy, iż dość już tego i czas na ewauakcję.
![]() |
Widok, którego nie widać ;) |
To właśnie w Castiglione della Pescaia (a nie w San Gimignano jak przewidywałam) doznałam lodowego objawienia. W Cremeria Corradini. Oczywiśnie musiałam się po nie nastać w kolejce, ale to co potem zjadłam przyprawiło mnie o zawrót głowy. O ile pamiętam do mojej paszczy trafiły lody z mleka skondensowanego, o smaku miodowym z orzeszkami piniowymi oraz (niezmiennie) stracciatella. Wszystkie kremowe, intensywne i pyszne. Oprócz smaku sama oprawa była imponująca. W lodziarni gnieździło się mnóstwo lodowych smaków, każdy w cylindrycznym, metalowym pojemniku z pokrywką. Tylko pani nakładająca wiedziała, którego gdzie szukać. Las błyszczących, prostych i nieco tajemnicznych pokrywek w lekkim półmroku pobudzał wyobraźnię i cieszył oko.
Wracając do Polski miałam ambitny plan stać się mistrzynią produkcji lodów, ale wszystko pozostało w sferze zamiarów. Mam wrażenie, że bez prawdziwej maszynki do kręcenia takich deserów ani rusz. Będę miała większą kuchnię, to sobie sprzętów nakupuję! A póki co muszę jeździć do Włoch.
A widzisz, to błędne podejście, bo możesz zrobić przepyszne lody mając do użytku li i jedynie mikser i zamrażarkę :)
OdpowiedzUsuńheh zapomnialam, ze moge spytac profesjonalistke :D a to chodzi o to, ze trzeba je wyjmowac i miksowac jeszcze raz na jakis czas? baaaaaaardzo prosze o wiecej wskazowek ;)
OdpowiedzUsuń