piątek, 21 października 2011

Na lody!

Zanim jeszcze zaczęłam (dez)organizację sieneńskiej wyprawy, dostałam parę wskazówek (od egerskich znajomych) na temat tego, co powinnam zjeść w Toskanii. Chodziło o lody z San Gimignano oraz steki fiorentina z miejscowości Civitella Marittima. O ile o lodach co nieco słyszałam już wcześniej, to opowieść o mięsie (w pozytywnym aspekcie) prześladowała mnie po nocach. Podobno steki są ogromne i można wybrać sobie z pełnej skrzyni właśnie ten, który zostanie przyrządzony. A podobno jest w czym wybierać i fiorentina jest usmażona idealnie. Niestety marzenie o przepysznym kawale mięcha musi się za mną ciągnąć jeszcze przez jakiś czas. Zabrakło możliwości logistyczno-dojazdowych, więc musiałam zadowolić się samymi lodami.
Ponieważ Konrad miał znowu jakieś zajęcia (nie żeby pojechał do Sieny na miesięczny kurs włoskiego), postanowiłam na lody pojechać sama. Wstałam całkiem rano i jakimś cudem znalazłam swój autobus do San Gimignano. Jeszcze więcej magii potrzebowałam żeby kupić bilet, ale koniec końców jakoś się udało.

Wieże charakterystyczne dla San Gimignano. Z ich powodu niektórzy nazywają miasteczko Średniowiecznym Manhattanem.
 Oczywiście ruszyliśmy z opóźnieniem, bo włoski pan kierowca palił papierosa z innymi kierowcami innych  włoskich, opóźnionych autobusów. W zasadzie wszystko odbyłoby się całkiem przyjemnie gdyby nie toskańskie meandrujące drogi. Nie przypuszczałam, że z moją chorobą lokomocyjną może być tak źle! Jeździliśmy w lewo, w prawo, w górę, w dół, w lewo, w prawo i znów w lewo przyspieszając i zwalniając co chwila. W San Gimignano wypadłam z autokaru cała zielona, ale też przepełniona dumą, że nie zostawiłam w autokarze ozdobnego ptaka ogrodowego potocznie zwanego pawiem.
Zielona byłam również w topografii San Gimignano, ale głos serca (żołądka?) podpowiadał mi gdzie mam się udać. Najpierw przez bramę, potem cienistą ulicą trochę pod górkę, przez drugą bramę... jest dziedziniec. To musi być tu! Gdzie są moje lody? Znalazły się zaraz po lewej stronie, chociaż muszę przyznać, że szukanie było mocno utrudnione przez namioty azjatyckich kupców, które zasłaniały większą część rynku. W takich momentach dochodzę do wniosku, że chińskie spodnie i majtki są na prawdę wszędzie. Na szczęście przed powrotem znalazłam jeszcze alternatywę dla azjatyckich produktów w postaci minitargu spożywczego. W pamięciu utkwiły mi głównie hektary doniczek z ziołami i puszki po tuńczyku tak duże, że możnaby zamknąć w nich małe dziecko.
Wracając do lodów: lodziarnia była na prawdę mała, ale nie było w niej tłoku - bynajmniej nie z powodu braku chętnych. Po prostu panie ekspedientki uwijały się tak szybko, że ledwo dało się zorientować jakie lody właśnie nakładają.Jeśli chodzi o deser sam w sobie to do tej pory nie mogę przeboleć, że ciągle było mi niedobrze po autobusowej trasie. Lody zjadłam ze smakiem, ale niestety mogłam je potraktować bardziej jako lekarstwo na mdłości niż jak kulinarne objawienie, na które tak bardzo czekałam. Nie przeszkadzało mi to jednak w drodze powrotnej kupić drugiej porcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz