sobota, 24 września 2011

Z austriackiego deszczu pod włoską rynnę

Po tym jak ledwo przeżyłam autostopy, przesiadki i upały w Austrii, siedziałam sobie wygodnie na przednim siedzeniu u Pana Włocha w samochodzie i powoli ale skutecznie przemieszczałam się na południe. Do tego dowiedziałam się, że jedziemy do Treviso - byłam wniebowzięta, bo to już prawie Wenecja! Zwiększało to moje nędzne szanse dotarcia do Sieny jeszcze tego samego dnia. Potem włosko-hiszpańsko-angielska, a tak na prawdę migowa rozmowa plus wizualne obserwacje, które uświadomiły mi, że Tarvisio to jednak nie Treviso. Wychodziło na to, że za dwie godziny będę raptem po drugiej stronie granicy, a nie w Wenecji. Mój nastrój zjechał znów centralnie w dolinę sinusoidy.

Trochę Taravisio. Zenitem. Gór prawie nie widać, ale tam są!
Cała droga upłynęła nam na wymianie podstawowych informacji. Zrozumiałam, że Pan Włoch jest przewodnikiem górskim, ja zaś próbowałam wytłumaczyć co studiuję. I że jadę odwiedzić chłopaka, aczkolwiek nie wiem czy słowo boyfriend, które szybko wyewoluowało w bojfrendo cokolwiek rozjaśniło.
Bardzo miłe ze strony Pana Włocha było to, iż podrzucił mnie na stację kolejową, która była na totalnym zadupiu. Gorzej, że nie było to dobre miejsce do łapania stopa w stronę Udine (kolejnego punktu wyprawy). Chyba z resztą właśnie o to chodziło - najwyraźniej w kolejnym panu uaktywnił się instynkt ojcowski. Wysiadł z samochodu żeby mi pomóc, chociaż przy niemalże zerowej możliwości komunikacji był mi potrzebny jak piąte koło u wozu. Zostałam zaprowadzona do kasy, którą spokojnie znajazłabym sama, po czym przedstawiono moje zapotrzebowanie na bilety (co również na ogół umiem sama zrobić). Przy okazji Bogu ducha winien pan w kasie usłyszał połowę historii mojego życia (a przynajmniej podróży). Oczywiście nie ode mnie. Padło też słowo bojfrendo.

Niezbyt chciałam kupować bilety na podróż aż do Bolonii, ale w końcu zdobyłam się na ten odważny akt wierząc, że dzięki temu Pan Włoch się w końcu odczepi. Jednak tragedia w tym wszystkim była taka, że mój pociąg z Travisio odjeżdżał dopiero za trzy godziny! A mój (już) przymusowy towarzysz podróży zaoferował na czas oczekiwania swoje towarzystwo. Jak subtelnie wytłumaczyć, że się kogoś nie chce (tak żeby go nie urazić) nie znając jego języka? Jedyną  moją nadzieją na przetrwanie tego popołudnia był konkretny posiłek, którego od rana tak mi brakowało. Miałam nadzieję, że po jakiejś pizzy czy paście będę mogła wysłuchać jeszcze trochę długich, szybkich włoskich zdań i tego się trzymałam. Przestałam się też łudzić, że zdążę tego dnia do Sieny - pomyślałam nawet o jakimś przyjemnym noclegu w Ferrarze, w której jeszcze nie byłam. Ale to już inne story.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz