wtorek, 6 września 2011

W stronę Serbii - Stan Darmowy

W ostatnim odcinku Pan Kanar zawiózł nas prawie pod sam kemping. Niestety kemping okazał się zamknięty. Chłopak, który bronił terenu przed upartymi turystami, pokierował nas do innego miejsca, a jego węgierska gestykulacja wskazywała na to, że to jednak daleko. W związku z tym stwierdziłyśmy, że nienajgorszym pomysłem będzie złapanie stopa.
  Jedyne i niezbyt udane zdjęcie, które udało mi się zobić w Szegedzie - ujęcie zdrowotnej wody.  
 Przez pięć minut faktycznie stałyśmy i dzielnie machałyśmy, ale już chwię później włączył nam się syndrom wiercidupy. Ciężko było ustać w miejscu. Tak więc wmawiając sobie, że otwarty kemping okaże się być tuż tuż, ruszyłyśmy w jego (bardzo orientacyjnym) kierunku.

Przejście mniej więcej 3 kilometrów w późnopopołudniowym upale przypomniało nam, że nasze miejsce noclegowe może jednak znajdować się dość daleko. Uświadomiła nam to również mina pani, którą spytałyśmy o drogę.

W sferę rozważań weszło więc rozbicie namiotów na dziko, ale szybki skan okolicy w postaci przemysłowego przedmieścia, szybko rozproszył nasz pomysł. Wróciłyśmy więc do łapania stopa, jednak tym razem przezornie robiłyśmy to na przystanku.

W końcu zatrzymał się... autobus. Ale skąd mamy wiedzieć czy właściwy? Jako że pan kierowca wchodził w interakcje tylko po węgiersku (z racji swojej narodowości miał do tego pełne prawo), rzuciłam głośno w stronę pasażerów standardowe Does anyone speak english? Byłyśmy już tak zmęczone i zdesperowane, że mogło to równie dobrze zabrzmieć jak coś w stylu Czy jest na sali lekarz?

  Kasownik rodem z szegedu - fot. Lidka.  
 Po dość długich kosultacjach kierowcowo-pasażerskich (autobus ciągle stał na przystanku - nie wyobrażam sobie tego w Warszawie), zgodnie orzeczono, że to nie nasza linia. Przebiegłyśmy więc szybko do właściwego autobusu, który właśnie zatrzymywał się tuż za nami. Kierowca nr 2 widząc nasze miny, machnął ręką i kazał nam siadać - był to pierwszy etap węgierskiego stanu darmowego, dzięki któremu zaoszczędziłyśmy jakieś dwie kawy w Maku (przypominam, że 350 forintów = kawa w Mc Donald's).

Mijając kolejne przystanki autobusowe z coraz to większym niedowierzaniem szacowałyśmy dystans, który musiałybyśmy przejść. W zasadzie do rana nie doszłybyśmy na miejsce. Dzięki publicznej komunikacji na kempingu byłyśmy już trochę po zachodzie słońca. Pora ta okazała się jednak zbyt późną dla recepcjonistów, bo w budka przy bramie świeciła nocnymi pustkami. Postanowiłyśmy się rozbić i zapłacić rano.

...a rano? Próby zapłacenia za nocleg zakończyły się zapętloną frazą, którą uparcie wygłaszał pan z papierosem. Miała ona uświadomić polskim turystkom, że pan mówi tylko po węgiersku. Ujrzałyśmy też znane nam machnięcie ręki. Bogatsze w kolejne kawy ruszyłyśmy więc autobusem powrotnym. I kolejne machnięcie ręki kolejnego pana kierowcy jeszcze trochę wsparło nas finansowo.

  Kulki przytramwajowe - fot. Lidka.  
Po zakupie biletu na pociąg, który miał przewieźć nas przez granicę, stwierdziłyśmy, że to była na prawdę oszczędna doba. Tylko nie wiedziałyśmy jeszcze jakie atrakcje zaserwuje nam kolej węgiersko-serbska (z akcentem na tą drugą) w najbliższych godzinach.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz