niedziela, 25 września 2011

Szybkie Udine i noc w Wenecji

Udine okazało się być całkiem przyjemnym miastem. Po zachodzie słońca mieszkańcy bardzo powoli zaczęli wychodzić z domów i zapełniać miejsca w przyulicznych knajpkach. Prawie na każdym rogu ktoś pogrywał na skrzypcach, akordeonie, no chyba że róg był już zajęty przez wejście do jakiejś pizzerii albo lodziarni.

Udine trochę po zachodzie słońca - jeszcze puste. Zenitem.

Nie mogłam rozstrzygnąć co zjeść na kolację, więc ostatecznie wylądowałam z Cheeseburgerem w Mc Donald's. Słyszałam, że we Włoszech to grzech, a teraz (już po całym wyjeździe) nawet to wiem. Może właśnie dlatego w restauracji (he he) byli praktycznie sami obcokrajowcy - Azjaci, i trochę ragazzo di colore (w wolnym tłumaczeniu kolorowi koledzy - tak Włosi nazywają ciemnoskórych mieszkańców).

W Wenecji (Mestre) znalazłam się tuż przed północą. Jeszcze przez godzinę podglądałam ludzi: na stacji byli głównie turyści, którzy podobnie jak ja utknęli tam na noc. Do tego paru lokalanych żuli i kilkunastu policjantów, którzy już wyprosili tych mniej estetycznych bezdomnych (trochę mnie bawiła ta dworcowa selekcja). Widać ja się w krajobraz komponowałam, bo spokojnie mogłam zająć ławkę na peronie drugim i całkiem wygodnie się na niej wyciągnąć. Ponieważ tym razem nie zgubiłam żadnej z toreb, jedna posłużyła mi jako poduszka a druga jako nędzna namiastka kawałka kołdry.

Toalety na dworcu w Wenecji, które niestety na noc były zamykane.
Osiągnęłabym perfekcję w ergonomii snu gdyby nie to, że popełniłam karygodny błąd i podkurczyłam nogi. Dzięki temu na mojej ławce mogły usiąść dwie dziewczyny. Nie przeszkadzałoby mi to ani trochę, gdyby nie fakt, że były to głośno trajkoczące nastolatki. Jakby tego było mało jedna z nich non stop miętoliła plastikową butelkę po wodzie mineralnej. Nie miałam ani siły ani wystarczająco dużo asertywności żeby zwracać komukolwiek uwagę, więc postanowiłam poszukać innej leżanki na resztę nocy. Widać dworzec w Wenecji był dość popularnym miejscem noclegowym, bo wolna ławka znalazła się dopiero gdzieś na końcu peronu szóstego. Niby obok leżał jakiś zapity bezdomny, ale nie wyglądał jakby miał się podnieść w ciągu następnych paru godzin.

Kiedy słońce zaczęło wschodzić i mój pociąg miał nadjechać w ciągu parunastu minut, przypomniałam sobie, że mój żołądek już dawno nie widział sensownego posiłku. Jendakże we Włoszech przed szóstną rano jedyne co można kupić to batonik albo kanapka z automatu. Ponieważ czynnikiem limitującym oprócz czasu była też ilość posiadanych monet, skończyłam ze smętnym Bounty. Znowu bida z nędzą. Zlepek pociągów i przesiadek sprawił, że jedzenie bliżej humanitarnych standardów zjadłam dopiero we Florencji. Batonik musiał więc starczyć jeszcze na dobrych parę godzin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz