wtorek, 6 września 2011

Serbia - kierunek: Nowy Sad

Dalszą podróż zaczęłyśmy (jak na nas) dość nietypowo, bo od autobusu do Suboticy. Właściwie to od ubabrania się serbskimi brzoskwiniami na przystanku.Co nas nieco zaskoczyło to fakt, że ludzie z biletami wsiadają przednimi drzwiami, a ci bez biletów ostatnimi. Segregacja pasażerów nastąpiła nie do końca z powodu pedantyzmu władz miasta, ale dlatego że w okolicach ostatnich drzwi siedział młody knypek sprzedający (i ręcznie kasujący;) bilety. Ich zakup okazał się całkiem trafiony, bo już dwa przystanki dalej do autobusu wsiadła kontrola. Tym razem Pan Kanar siłą rzeczy mówił w bardziej zrozumiałym (serbskim) języku, ale jak na złość nie potrzebowałyśmy żadnych wskazówek dojazdowych.

Dworzec w Suboticy
Jako że była niedziela i garderoba (przechowalnia bagażu) była zamknięta, dałyśmy spokój plecakowemu zwiedzaniu Suboticy w upale i pomknęłyśmy do Nowego Sadu. Oczywiście pociągiem.

Trafiłyśmy na konuktora-żartownisia, który (przynajmniej na chwilę) nabrał nas na to, że pani w kasie sprzedała nam tylko jeden bilet.
 Nowy Sad na początku nieco nas przeraził. Do tego stopnia, że zastanawiałyśmy się czy nie pojechać dalej, do Belgradu. Przed stacją przytłoczyły nas bryły brzydko-szarych budynków. Oprócz tego było gorąco i nie miałyśmy za dużo pojęcia o bazie noclegowej. W przewodniku był zaznaczony jeden jedyny hostel, więc zaryzykowałyśmy wyprawę do niego.

Widok z dworcowej kawiarni w Nowym Sadzie
Byłoby zbyt pięknie, gdybyśmy mogły po prostu wpaść do pokoju, zostawić rzeczy i iść pod prysznic. Hostel, a właściwie schronisko młodzieżowe (w samym środku sezonu) było zamknięte! Stałyśmy pod jego drzwiami dość długo, bo nie mogłyśmy uwierzyć w zastaną rzeczywistość. Kiedy dotarła do nas brutalna prawda, zaczęła się kombinatoryka. Na szczęście przed schroniskiem umieszczono mapę. Nie rozumiem czemu akurat była to mapa najdroższych  hoteli w Nowym Sadzie (pod tanim schroniskiem, przypominam), ale załapał się na nią jeden hostelik - Bela Ladja. Do tego znajdował się całkiem niedaleko i na szczęście okazał się czynny. Byłyśmy tak ucieszone, że nawet nie za bardzo wpadłyśmy na pomysł żeby oglądać pokój przed płaceniem.


Od rana spoglądałyśmy z zazdrością na pljeskawice (serbskie hamburgery) innych ludzi. Nie da się też ukryć, że byłyśmy głodne, więc nietrudno się domyślać, gdzie skierowałyśmy pierwsze kroki kiedy już byłyśmy czyste, pachnące i zakwaterowane. Naszym pljeskawicom towarzyszyło serbskie piwo Jeleń w wersji limonkowej, niskoprocentowej.

Pljeskawica ze wszystkimi dodatkami
Tak w ogóle Nowy Sad okazał się nie takim brzydkim (jak nam się na początku wydawało) miastem i w przeciwieństwie do Warszawy miał super zagospodarowany brzeg rzeki (chociaż i u nas się na to zbiera). Mnóstwo ławeczek, winobluszczu, boisko do koszykówki i najbardziej sielski element: miejsce do gry w pétanque, gdzie emeryci zawzięcie prowadzili swoje rozgrywki. Byłyśmy zachwycone wizją potencjalnej emerytury w Serbii.

Typowe ujęcie wyjazdu: Lidka z aparatem + widoczek
Jakoś tak wyszło, że nie weszłyśmy do żadnego muzeum ani kościoła, a w lokalnej twierdzy wylądowałyśmy tylko ze względu na ładne widoki. Gwoździem programu stały się kugle. W dosłownym tłumaczeniu znaczy to kulki lodowe, ale w naszej terminologii szybko stało się po prostu lodami. Kugle były pyszne, tanie i jedzone w parku. Oprócz tego było też już ciemno, więc dowiedziałyśmy się, że miasto jest jednak posiada jakiś mieszkańców, którzy wcześniej po prostu chowali się przed słońcem.

Parkowe poidełko

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz