wtorek, 6 września 2011

W stronę Serbii - Węgierski początek

W końcu było szczęśliwie! Ostatnie 10 dni spędziłam zastanawiając się co zjem na najbliższy posiłek i gdzie będę nocować, zamiast marwić się o to, że coś mi nie wyjdzie, albo że najzwyczajniej czymś podpadnę. Będzie tak dobrze jeszcze przez 3 tygodnie.

Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się w Budapeszcie, dokąd dowiózł nas superpromocyjny pociąg z Warszawy. Początki naszej świadomości miały zaś miejsce w najbliższym Mc Donald's, gdzie zamówiłyśmy kawę i odkryłyśmy bezprzewodowy internet.


Jednak mimo względnie obudzonych zmysłów nie byłyśmy w stanie przeliczać bezpośrednio węgierskich forintów na polskie złotówki. Pośrednikiem stała się więc orientacyjna cena kawy w Mc Donald's.

350 forintów = 1 kawa = 5 zł. Z tego powodu dzieliłyśmy wszystko przez 350, a potem mnożyłyśmy przez 5. Przelicznik może i nie jest doskonały, ale dzięki niemu wiedziałyśmy czy płacimy za nocleg 2 czy jednak 50 kaw.


Po ogólnych oględzinach Budapesztu i przejażdżce tramwajem za ponad jedną kawę (!) postanowiłyśmy udać się w stronę granicy węgiersko-serbskiej. Jak nam się wydawało, komunikacja międzynarodowa drogą jest. Za nasz cel ustanowiłyśmy więc węgierskie miasteczko Szeged. Stamtąd miałyśmy przedostać się do serbskiego Palića, gdzie miało na nas czekać jezioro z zacnym miejscem na nocleg.  


Jednak komplikacje zaczęły się jeszcze w Budapeszcie, gdzie przegapiłyśmy pociąg, w którym miałyśmy zarezerwowane miejsca. Przegapiłyśmy, bo jadłyśmy obiad. Na szczęście następny jechał już za godzinę.
Gorzej, że w Szegedzie (czyli tuż przed granicą) dopadła nas informacja, iż nasz transgraniczny pociąg kursuje tylko dwa razy dziennie i do tego bardzo wcześnie. Taksówka do serbskiego Palića kosztowała jakieś 160 zł, czyli każdy wie jak dużo kaw. Oznaczać to mogło tylko nocleg w Szegedzie.


Brakowało nam jednak przewodnika po Węgrzech lub informacji turystycznej. Przewodnik ciężko jest tak po prostu wyczarować. Nienajłatwiej też uświadczyć otwartej informacji turystycznej w sobotę wieczorem. Pozostało nam więc mieć nadzieję, że nasza mapa Węgier nie kłamie, i że na obrzeżach Szegedu jest kemping.

Trochę już przemielone poszłyśmy na przystanek autobusowy, spojrzałyśmy na rozkład... co kursuje? Linia 1-2-3-4. Niby nic, bo przecież linie autobusowe ktośtam sobie nazywa i za pewne ma w tym sporą dowolność. Gorzej, że na mapie załączonej do rozkładu widniały trasy linii nr 1, nr 2, nr 3 oraz nr 4, a trasy te niespecjalnie się pokrywały. Zachęcone jednak przez pana Węgra czekającego na przystanku wsiadłyśmy w autobus 1-2-3-4 zakładając, że po drodze ktoś nas oświeci.

Oczywiście próbowało nas doinformować wielu pasażerów, gorzej że po węgiersku, a język to taki, że żaden Słowianin go nie pojmie. Koniec końców w tłumaczenie dwóm nic nierozumiejącym dziewczynom, zaangażował się nawet Pan Kanar (biletowy kontroler), który był na tyle miły, że poprzesiadał się z nami w kolejne środki transportu (przy okazji sprawdzając bilety) i zawiózł niemalże pod sam kemping. Zaczynało się dobrze.

Jednakże historie z potem ociekały potem, ale ciąg dalszy jeszcze nastąpi.

Zainteresowanym komunikacyjną zagadką mogę  jeszcze napisać, że linia 1-2-3-4 jest zastępcza i rozwozi pasażerów pomiędzy liniami 1, 2, 3 oraz 4, które są częściowo w remoncie ;) Tak powiedzial nam w języku węgiersko-angielsko-migowym Pan Kanar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz