niedziela, 11 września 2011

Jak nie wracać przez Słowację - część pierwsza

Pijalnia wina na dworcu w miejscowości o długiej nazwie
Nasi nowopoznani znajomi oprócz tego, że zaproponowali wspólne taplanie się w termach, siłą rzeczy podwieźli nas do węgierskiego Miszkolca. I dobrze, że przezornie od razu zabrali nas na dworzec autobusowy. Okazało się, iż ostatni autobus odjeżdżający w stronę granicy węgiersko-słowackiej w przeciągu dwóch dni, startuje za dziesięć minut. Nasz rozsądek (tak, on tam jest!), kazał nam przeprosić za zmianę planów i odpuścić termy. Było szkoda, bo opowieści o wodzie bulgoczącej w grotach skalnych brzmiały naprawdę zachęcająco. I znajomi fajni.

Mimo że do granicy słowackiej w linii prostej było niewiele ponad 50 kilometrów, nasz autobus jechał ponad 3,5 godziny! Dzięki temu zwiedziłyśmy chyba wszystkie wioski na północ od Miszkolca łącznie z Tokajem (jeszcze więcej pysznego wina, niestety przez szybę). Gdyby nie to, że dramatycznie bardzo chciało mi się siku, cieszyłabym się malowniczym widokiem. Wzgórza, dużo zieleni i popołudniowe słońce.
Byłyśmy jednak świadkami całkiem absurdalnej sytuacji kiedy to nasz autobus zatrzymał się w środku ogomnego pola - naokoło nie było nic, dosłownie nic oprócz łanów zboża. I przystanku, z którego wsiedli dwaj ładnie ubrani panowie. Cały absurd szybko wyparował, a właściwie zamienił się w groteskę. Panowie jakby nigdy nic wyjęli legitymacje kontrolerów i zaczęli sprawdzać bilety. Do tej pory zastanawiam się czy ktoś inny (jakiś normalny człowiek) korzysta ze śródpolnego przystanku.

Mnóstwo jaskółek w przygranicznej miejscowości o długiej nazwie.

  Oto jest! Przedgraniczna miejscowość o typowo węgierskiej nazwie. Tak typowej, że przenigdy jej nie zapamiętam. Jest i pani z dworca kolejowego, która informuje nas, że pociąg do słowackich Koszyc będzie dopiero za cztery godziny (w sumie to i tak sukces w kontekscie tego, że Słowacy i Węgrzy się nie dogadują). Wokół stacji lokalne knypki, a nam się włączają wiercidupy. Idziemy więc do przejścia granicznego! Po drodze minęłyśmy równiutko przystrzyżoną murawę, snując wizje jakby to było rozbić się i przenocować na boisku piłkarskim.


  Stare przejście graniczne, siłą rzeczy niezbyt w użyciu  

Do granicy było coś koło dwóch, może trzech kilometrów. Po zwiedzeniu dość zdewastowanego wnętrza dawnego budynku straży, stawiłyśmy czoła brutalnej rzeczywistości. Od strony słowackiej nie było praktycznie nic - stacja beznynowa, jakaś zatoczka, ale żadnej stacji kolejowej, przystanku autobusowego, nic. Był za to Pan Tirowiec (Rysiek) na polskich rejestracjach, który obiecał pomóc. Jednak na opcje powrotne trzeba było czekać. W ten sposób spędziłyśmy wieczór w towarzystwie samozwańczego słowackiego strażnika granicy ze spluwą przy boku, pijanego Słowaka bez zębów i oczywiście pana Rysia we własnej osobie.

Fusiasta kawa od Pana Rysia
  Pan Rysio, Pan Bezzębny i Granica Ranger
Zostałyśmy uraczone licznymi opowieściami, na przykład o tym jak podczas jednej z kontroli, uparci celnicy prześwietlili rysiowego TIRa, a w efekcie zobaczyli jedynie parę tysięcy Danonków. I moja ulubiona akcja z grającym pod oknem ciężarówki (oczywiście w celach zarobkowych) cyganem:
R (Rysio): Proszę mi tu nie grać.
C (Cygan): (rzępoli dalej) Laj laj laj laaaaj...
R: PRZESTAŃ!
C: ....
R: (wskazując na gitarę) Daj to!
C: Po co?
R: To cię w łeb palnę.

Pan Rysio jest mistrzem, ale po czterech jak nie pięciu godzinach podwózki ani widu ani słychu, a opowieści wszelakich juz nie dało się  słuchać. Próbowałam nawet przekonać straż graniczną kontrolującą nieopodal mniejsze transportery, żeby zabrała nas do Koszyc. Bezskutecznie. W końcu desperacja pchnęła mnie w stronę półciężarówki świeżo po kontroli. Jeszcze nie zdążyła ruszyć. W śrdoku pan o tureckiej urodzie, który na migi (bo przecież nie po angielsku;) i w mig zgodził się zabrać ze sobą dziewczyny, sztuk dwie.

Przygranicznie - kiedy jeszcze było jasno ;)

Była to chyba najbardziej przerażająca jazda w moim życiu. Pan kierowca niewiele mówił po angielsku, ale gadkę You are pretty miał aż za dobrze wyuczoną - powtórzył ją z resztą kilka razy patrząc bardziej na nasze biusty niż w oczy. Dodam, że była północ, środek zadupia.
Jeszcze jedno czym mógł się pochwalić to fakt, że prowadzi samochód i ogląda filmy w tym samym czasie. Zdecydowanie wolałabym żeby oglądał drogę. Aby potwierdzić swoją umiejętność puścił Harrego Pottera. Trafiliśmy na scenę, w której dementorzy wysysają duszę z głównego bohatera. Poczułam się jakby lada chwila z moją duszą miało stać się to samo.
Ostatnim elementem grozy był fakt, że nasz kierowca zaczął zjeżdżać z trasy zanim w ogóle na dobre wjechałyśmy do Koszyc. Znów wróciła wizja gwałtu, wysywania i Bóg wie czego jeszcze. Ostatecznie wyszło na to, że zwyczajnie nie wybierał się do centrum. Podwiózł nas prawie pod dworzec kolejowy i pożegnał nas z uśmiechem. Ufff.
A na dworcu już na późno na pociągi.


  Niby obleśny, ale jaki pyszny po całym wieczorze spędzonym na zadupiu - hot dog ze stacji w Koszycach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz