niedziela, 18 września 2011

Kierunek: Włochy! Warszawa - Graz

Tak to jest jak się kupuje bilet samolotowy tylko na powrót z wakacji. Dokładniej z Włoch do Polski. Gorzej w drugą stronę, ale plan był całkiem prosty.
Zaczęło się niewinnie - miał być Polski Bus Warszawa-Wiedeń, a potem autostop prosto do Sieny. Moje blond włosy miały pomóc w szybkiej podróży, ale nie przypuszczałam, że mogą ją wydłużyć o połowę!

Na samym wstępie (oczywiście nie z powodu moich włosów) Polski Bus postanowił zaprezentować co to polskość w pełnej krasie - w Katowicach zaserwował nam godzinę dodatkowego postoju z przyczyn technicznych. Wszystko wyglądało na to, że jeden z dwóch kierowców zapomniał kanapki z domu, gdyż zniknął na czas zarządzonej przerwy. Po godzinie wypadł z taksówki jednak kierowca numer trzy, więc może nie do końca o jedzenie chodziło.
Mimo całego zamieszania do Wiednia dojechaliśmy zgodnie z planem, czyli o 4:50 am. Uzbrojona w niezbyt szczegółową mapę Europy i wydruk dwóch wiedeńskich dzielnic, ruszyłam w poranne ciemności łapać stopa.
Pierwszą moją nadzieję wzbudziła polska rejestracja wpatrzona na stacji beznyznowej. Lekkie obawy zaś wywołali czterej brodaci panowie o wybitnie niepolskiej urodzie stojący przy całkiem nowym samochodzie. Nie mówili słowa popolsku, a ich konsternacja wskazywała na to, że chyba samochód ukradli ;) Nie wnikałam i dość szybko poszłam szukać sobie innej stacji.
A teraz coś co stanowi zdecydowanie największą wadę łapania stopa przy Triester Strasse - prowadzi do przemysłowej dzielnicy Wiednia, co przed szóstą rano wiąże się z masą robotników przesyłających obleśne buziaczki ze swoich samochodów dostawczych.

Ostatni gwóźdź do trumny dobił pan, który łamanym angielskim za podwózkę zaoferował six. Six, six, six... czego sześć? O kurdę, SEX! Szybko uciekłam z samochodu, ale stres pozostał. Ponieważ wyszłam już na totalne zadupie komunikacyjne, miałam niewielki wybór, więc postanowiłam zostać i machać dalej.
Po jakiś dziesięciu minutach zatrzymał się całkiem miły i normalnie-wyglądający pan, który angielski pamiętał ze szkoły średniej. To trochę jak z moim niemieckim, z tym że (jak się potem okazało) pan Gehrard ma już córkę w moim wieku. Właściwie dlatego mnie zabrał. Okazał się być pierwszym z moich dwóch samozwańczych ojców, których poznałam w trakcie podróży. Zostałam parę razy kulturalnie napomniana, że jednak nie powinnam jeździć sama autostopem.
Pan Gehrard dowiózł mnie na całkiem przyzwoitą stację w Wiener Neustadt (1/3 drogi do Graz), oczywiście przy autostradzie. Powiedział, że gdyby nie spieszył się z dostawą to zawiózłby mnie do Sieny (ale byłyby jaja;). Kazał mi obiecać, że wyślę mu SMSa jak tylko dojadę na miejsce, inaczej znajdzie mnie w Polsce i ukatrupi (w bardzo dowolnym tłumaczeniu z jęz. niemieckiego).

Na stacji bezynowej (a właściwie w wielkim kompleksie benzynowo-restauracyjno-rozrywkowym) znalazłam panów biznesmenów w fajnym Porshe Cayenne (model ustaliłam potem przy pomocy kolegów), którzy (jak przypuszczałam) nie dość, że mówili po angielsku to jeszcze bardzo szybko zawieźli mnie do Graz. Ale to już kolejny rozdział opowieści. Także tych blond.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz