piątek, 16 września 2011

Jak nie wracać przez Słowację - część druga

Ponieważ pociągi na Słowacji nie jeździły po północy (a przynajmniej nie z Koszyc-Košic), jedyne co mogłyśmy zrobić to pójść spać. Wprawdzie w hali głównej dworca trafiłyśmy na parę żulerskich objawień, jedenk dość szybko zniknęły w niewyjaśniowych okolicznościach. Jedyne co nas obudziło to panowie policjanci, którzy chcieli nas ostrzec przed kradzieżami.

Witraż na dworcu, ale już w Žilinie  

Nad ranem zrodził się dylemat, którym pociągiem jechać - do Zwardonia czy do Žiliny? W rozwiązaniu dylematu miał nam pomóc mój niezbyt-smart-fon i wi-fi sponorowane przez Dworzec Košice. Forum  powiedziało, że Žilina będzie lepszym pomysłem ze względu na połączenia z Krakowem. Jak się potem okazało, źle nam powiedziało.
Nabyłyśmy podejrzanie drogi bilet (w Serbii przecież było z natury tanio, a na Węgrzech miałyśmy zniżkę studencką jak się postarałyśmy), ale po wejściu do pociągu wszystkie podejrzenia prysły. Zachwyciły nas nowe siedzenia, klimatyzacja, zapach cytrynki w toalecie... nic tylko pospać jeszcze trochę w komfortowych warunkach!

Nie wiedziałam jeszcze, że sen stanie się moim wrogiem, kiedy będę próbowała podziwiać słowackie widoki. Jechałyśmy przez Tatry o wschodzie słońca - żadne słowa tego nie opiszą, zdjęcia tym bardziej, zwłaszcza że ich nie posiadam ;) Wywołało to we mnie ogromną chęć szybkiego powrotu w góry - może jeszcze się uda tej jesieni.

Czas jednak wrócić do brutalnej rzeczywistości. Z Žiliny żadnych bezpośrednich połączeń do Polski nie było. Według pani z informacji, która piła poranną kawę, jedynym sensownym połączeniem jest powrót przez czeski Bohumin i (już polskie, wiadomo) Katowice. Za 200 zł od łebka. Jaki z tego morał? Nie słuchać pani z poranną kawą. Zwłaszcza jak ma Was gdzieś. My jednak popełniłyśmy ten błąd i pojechałyśmy zasugerowaną trasą zamiast spróbować Zwardonia. Muszę jednak dodać, że nie chciałyśmy zbytnio ryzykować, bo Lidkę naglił koniec urlopu, a i obydwie ciągle miałyśmy w pamięci traumatyczne kilka godzin z Panem Rysiem w pobliżu granicy węgiersko-słowackiej.
Jeszcze tylko śniadanie zakupione w Tesco i zjedzone w sąsiedztwie fontanny ulepionej z gliny.

Na śniadanie był między innymi Dobry Tata ;)


Bohumin kojarzy mi się głównie z trzygodzinnym koczowaniem: najpierw na ławce przy dworcu a potem tuż przy peronie pierwszym z użyciem karimaty. Wykorzystałyśmy też palnik żeby sobie zrobić zupkę z proszku, a co! Może nawet miałybyśmy ochotę na normalny obiad, ale wymienianie kasy na Korony w czasie kiedy posiadamy jeszcze Euro, Forinty i Serbskie Dinary, jakoś nam się nie uśmiechało.
A, i na dowód, że Prawo Murphy'ego musi zadziałać zawsze i wszędzie - czekałyśmy na przesiadkę do polski mnóstwo czasu, bo poprzednia opcja odjechała 3 minuty przed tym jak w ogóle ujrzałyśmy stację w  Bohuminie ;)

Koczowanie w formie drzemki na skwerku
Polskę poczułyśmy jeszcze wsiadając w Czechach. Na początku okazało się, że miejsca w pociągu są jakoś bezsensownie ponumerowane, więc i tak każdy usiadł mniej więcej jak mu pasuje. Oczywiście usiadł jeszcze w czeskiej Pradze, więc na naszej stacji to był już tylko nasz problem. Potem juz tylko standardy:

...muszę siedzieć przodem do kierunku jazdy ... -  Czy może ktoś w końcu otworzyć z przodu okno!? - Tu nie można otwierać okien, bo jest klimatyzacja! - Przecież klimatyzacja nie działa! - Działa, tylko przez te otwarte okna jej nie czuć! ...a ja kupiłam bilet z miejscem przy oknie i będę siedzieć przy oknie!

Wszyscy skwaszeni i źli. Do tego nie częstują winem, nie opowiadają o TIRach z Danonkami, nie grają na trąbkach, a uśmiechają się bardziej okazjonalnie niż standardowo. Przy życiu trzymała nas jednak wizja rychłego prysznicowania i czystopachnącej pościeli. Poza tym każda z nas w plecaku miała po 4 litry egerskiego wina :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz